Istnieje milion sposobów zarabiania pieniędzy na rynkach. Ironią jest to, że są one bardzo trudne do znalezienia – powiedział kiedyś Jack D. Schwager, autor książki „Czarodzieje rynku". Mimo wysokiego poziomu trudności znalezienia przysłowiowego Świętego Graala podejmuje się niemal każdy, kto połknie giełdowego bakcyla. Bo nie da się ukryć – jest to podróż wciągająca, emocjonująca, a przy okazji bardzo pouczająca. Studiowanie wykresów i raportów finansowych, robienie testów, próby na prawdziwym rynku, interpretacja wyników, nowe spostrzeżenia, poprawki, kolejne testy i tak w kółko, a po drodze przechodzenie na przemian faz euforii i frustracji. Jeśli taki proces wygląda dla kogoś znajomo i interesująco, zachęcam do lektury.
Pułapka „świeżaka"
Zacznę trochę autobiograficznie. Pierwszy raz zainwestowałem własne pieniądze na polskim rynku kapitałowym w latach 2007–2008, a więc w ostatniej fazie pamiętnej hossy napędzanej głównie rynkiem nieruchomości. Żeby było ciekawiej, zdecydowałem się nie na akcje, tylko na kontrakty terminowe na WIG20. Namówił mnie na to kolega ze studiów. A że nie było nas wówczas stać w pojedynkę na depozyt zabezpieczający, to zrzuciliśmy się po około 2000 zł i mogliśmy otwierać pierwszą pozycję. Jak na „świeżaków" zachowywaliśmy się całkiem profesjonalnie, bo podejmowanie decyzji oparliśmy na systemie wybicia z progu zmienności. Nie był on niestety nasz – sygnał co tydzień publikowano na jednym z głównych portali poświęconych giełdzie. Był jednak dostęp do sygnałów historycznych, więc można było policzyć skuteczność i wcześniejsze wyniki. Były one na tyle zachęcające, że postanowiliśmy zaryzykować. Jeśli dobrze pamiętam, pierwsza pozycja była długa i nie od razu zaczęła zarabiać. Twardo trzymaliśmy się jednak zaleceń strategii i nie odwracaliśmy otwartej pozycji. Opłaciło się. Po kilku tygodniach podwoiliśmy zainwestowany kapitał i mogliśmy grać samodzielnie. Dobra passa trwała jeszcze kilka miesięcy i z początkowych 2000 zł udało mi się zrobić około 6000 zł. Pamiętam poranki, gdy na otwarciu sesji byłem 500 zł do przodu. Szybko sobie wówczas policzyłem, że jak tak dalej pójdzie, to nie będę musiał pracować. Rynek szybko sprowadził mnie na ziemię. Lądowanie było dość twarde, bo w jeden dzień straciłem tak dużo, że nie stać mnie było na pokrycie pełnego depozytu. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż te pierwsze doświadczenia to były ważne lekcje, o czym przekonałem się dopiero po jakimś czasie i tak naprawdę przekonuję się do dziś.
Praktyka czyni mistrza
Przede wszystkim mam wrażenie, że gdy inwestujesz własne pieniądze, to chłoniesz rynkową wiedzę jak gąbka wodę. Gdy bowiem w grę wchodzą prawdziwe kwoty, to pojawia się też prawdziwa troska. Bardzo szybko rytuałem stało się dla mnie czytanie giełdowych komentarzy, śledzenie notowań największych spółek, a także obserwowanie sesji na Wall Street. Zupełnie inaczej smakowała też lektura „Sztuki spekulacji" Zenona Komara, bo z łatwością utożsamiałem się z tym, o czym pisze autor.
Poza tym wspomniany system wybicia z progu zmienności zachęcił mnie do zgłębienia tajników analizy technicznej, dzięki czemu lepiej rozumiałem to, w jaki sposób grałem. Zmierzam więc do tego, że na rynku warto zaczynać od razu od prawdziwych pieniędzy. Wystarczą niewielkie kwoty, by bardzo szybko poczuć panujące tutaj warunki i przekonać się, czy to miejsce dla nas. Oczywiście rachunek demo też jest bardzo dobry, ale bardziej by poznać, jak działają zlecenia i w ogóle cały mechanizm systemu transakcyjnego. Do poczucia prawdziwych emocji i zaangażowania się potrzebna jest gotówka.
Plan być musi
Podczas inwestowania – i nie będę teraz odkrywczy – warto mieć plan, nawet jakikolwiek. To, że kierowaliśmy się wspomnianym systemem, bardzo ułatwiało konsekwentne trzymanie się otwartych pozycji. A wiadomo, jak istotna na rynku jest dyscyplina. Jeśli wiesz, co masz robić w danym momencie, to czujesz się pewniej. Jeśli czujesz się pewnie, to nie podejmujesz decyzji na chybił trafił i nie wpadasz łatwo w rujnujące portfel pułapki behawioralne typu overtrading.