W zeszłym roku akcje Sfinksa dały zarobić inwestorom 100 proc. Na co mogą oni liczyć w tym roku?
W mojej ocenie Sfinks to dobra inwestycja, ale o charakterze długoterminowym. Spółka systematycznie od wielu kwartałów pokazuje, że jest przejrzysta i wiarygodna. Śmiem twierdzić, że Sfinks w tej chwili jest w dużo lepszej sytuacji niż w 2008 r., kiedy za akcje płacono po 15–16 zł (teraz kurs wynosi około 3,5 zł – red.). Oczywiście nie można tego porównywać w skali jeden do jednego, bo wtedy było mniej akcji. Niemniej uważam, że nasze fundamenty, biorąc także pod uwagę wskaźniki dla konkurencji, nie mają pełnego odzwierciedlenia w obecnym kursie.
Kiedy przejmował pan spółkę w 2009 r. była ona bliska upadłości. W jakim miejscu Sfinks jest teraz?
Odważyłbym się powiedzieć, że tak dobrych fundamentów i organizacji, jakie są w Sfinksie teraz, nie było w spółce nigdy w historii. Trudno nawet porównywać 2009 r. z teraźniejszością, bo wtedy, oprócz silnej marki, w Sfinksie „sypało się" praktycznie wszystko. Przed moim przyjściem do spółki umowy z franczyzobiorcami były skonstruowane niekorzystnie dla Sfinksa. Podobnie zresztą jak długoterminowe umowy najmu, które ograniczały wychodzenie z nierentownych lokalizacji. Musieliśmy zbudować cały zespół, bo po wyjściu AmRestu zostały cztery osoby. Spółka w 2009 r. nie miała prawa istnieć.
Teraz, zgodnie z założeniami strategii, do 2020 r. będziemy systematycznie rosnąć. W końcówce roku udało nam się dokapitalizować spółkę i zamknąć sprawę starych kredytów, co daje nam stabilizację i spokój na przyszłość. W kolejnych latach zakładamy znaczący wzrost kapitałów własnych, a co za tym idzie, wzrośnie także zdolność do lewarowania.