Niedawno PARKIET opublikował dane dotyczące rozwoju rynku obligacji na świecie. Z zaprezentowanych danych wynika, że do łask powróciły tzw. "obligacje śmieciowe" (junk bonds). Są to papiery dłużne klasy nieinwestycyjnej, obarczone dużym ryzykiem. Te mankamenty rekompensowane są atrakcyjnym oprocentowaniem. Dowodem na to może być fakt, iż wartość nowych śmieciowych emisji wyniosła 53 mld USD i była większa niż wartość emisji akcji. Popyt na "śmieci" stale rośnie i być może 2003 rok będzie najlepszym od pięciu lat. Gdy pisałem ten komentarz, serwis Bloomberga podawał, że federalne obligacje skarbowe tracą na wartości, gdyż inwestorzy " przerzucili się" na wyżej oprocentowane "śmieci". Czy będziemy mieli powtórkę z historii?
Lata osiemdziesiąte XX wieku przyniosły znaczną deregulację na rynkach finansowych, co sprzyjało rozwojowi innowacyjnych technik inwestowania. Dość popularne stały się wówczas właśnie obligacje śmieciowe, a niekwestionowanym przywódcą działających w tym sektorze został Mike Milken. W swych obrazoburczych wizjach przeciwstawiał się dotychczasowym normom inwestycyjnym. Zarzucał agencjom ratingowym, że patrzą w przeszłość, zamiast interesować się przyszłością ocenianych firm. Szał na punkcie obligacji śmieciowych zataczał coraz większe kręgi. Przykładowo, stosowanie tego instrumentu pozwoliło stacji CNN osiągnąć imponujące tempo rozwoju. Prawdziwy przełom nastąpił jednak, gdy zdecydowano się na zastosowanie emisji obligacji śmieciowych przy tzw. wykupie podpartym (LBO). Metoda ta pozwalała na przejmowanie firm przy minimalnym zaangażowaniu kapitału własnego. W ten sposób na przykład przejęty został National Can za sumę 465 mln USD. Inwestor włożył w przedsięwzięcie zaledwie jedną dwunastą kapitału. Reszta została uzyskana z emisji obligacji śmieciowych. Wysokie odsetki miały być pokrywane z przyszłych przychodów przejętej firmy.
Sielanka nie trwała jednak długo, Milkenowi wytoczono proces i skazano go za oszustwa finansowe. Utrata zaufania do guru tego rynku skutkowała utratą zaufania również do samych obligacji. Nagle inwestorzy jakby ocknęli się i zauważyli, ze śmieci to nie tylko obietnica (wątpliwej jakości) większych zysków, ale potencjalnie większe ryzyko. W ogólnym rozrachunku, dotyczącym dekady lat 80., a więc ery obligacji śmieciowych okazało się, że "junk bonds" nie były tak dobre jak obiecywano. W okresie, gdy zyski z akcji wynosiły 207%, a dochód z bezpiecznych obligacji klasy inwestycyjnej 202%, 145% zysku ze śmieci wypadło bardzo słabo. Błędnego koła refinansowania nie można było ciągnąć w nieskończoność. W 1991 r. ponad 25% firm, dla których Drexel wyemitował obligacje nie wypłacała odsetek. Okazało się, że były to śmieci w czystym tego słowa znaczeniu.
Dzisiaj być może mamy do czynienia z początkiem manii. Co powinniśmy zrobić? To co zwykle: wejść na przyjęcie gdy rozdają najlepsze kawałki tortu i uciekać, zanim każą sprzątać.