Ulubionym przedmiotem krytyki liberalnych mediów są ograniczenia wolnej konkurencji, wynikające ze stosowania różnego rodzaju reglamentacji wstępu na rynek (koncesje itp.). To często krytyka uzasadniona, choć warto się też zastanowić, czy np. przestępczość gospodarcza nie pozostaje w pewnym związku z faktem, że "przedsiębiorcą" można zostać, nie poddając się jakiemukolwiek sprawdzeniu. Ale do refleksji skłania bardziej fakt, że postulaty zwalczania przeszkód w wolnej konkurencji mają tak jednostronny charakter. Każdy podręcznik mikroekonomii, opisując przeszkody wolnej konkurencji, zwraca uwagę, że tkwią one też w samej naturze rynku. Monopolizacja jest tu problemem kluczowym, ale też np. reklama stanowi ogromne utrudnienie dla kandydatów, którzy chcą wejść na rynek.
W Polsce bariera w postaci konieczności poniesienia ogromnych nakładów na reklamę jako warunku wejścia na prawie wszystkie rynki jest już bardo wysoka. Wydatki na reklamę trzeba też ponosić dla utrzymania pozycji już zajętej. Suma wydatków jest ogromna i oceniana z perspektywy społecznego dobrobytu jawić się musi jako koszt jałowy. Nieprawdziwe jest twierdzenie, że reklama służy racjonalności zachowań konsumentów - przeciwnie, służy robieniu im wody z mózgu. Istotę reklamy opisuje najlepiej paradoks "efektu stadionowego": wśród siedzących widzów zawsze znajdą się tacy, którzy wstają, by lepiej widzieć, ale jeżeli zrobią to skutecznie, to inni też muszą wstać, bo przestaliby widzieć cokolwiek. Po krótkim czasie wszyscy już stoją, ale nie widzą lepiej niż wtedy, gdy siedzieli.
Reklama w ostateczności jest, oczywiście, produkowana na koszt konsumentów i służy ich ubezwłasnowolnieniu. Ogranicza wolności obywatelskie zupełnie bezpośrednio. Gdy dzwonię do operatora sieci komórkowej (bo nie aktywował mojego nowego telefonu), to jestem zmuszony słuchać przez kilka minut trucia panienki o tym, jakie to mam szczęście, że jestem ich klientem. Zalewa mnie nagła krew, bo wskutek ich niesprawności już poniosłem straty i wiem, że skutki ich potężnych akcji reklamowych są w moich rachunkach. Gdy kupuję gazetę, to zmuszony jestem przynieść do domu gruby dodatek reklamowy, do którego nigdy nie zaglądam, a potem zapłacić więcej za wywóz śmieci. Gdy wchodzę do kina np. na seans o 18.30, to nikt mnie nie informuje, że najpierw przez pięć minut (ale może to być i dziesięć) lecą reklamy, a ja nie mam pilota, by je wyłączyć itd., itp.
Konkretne reguły rynku zawsze określone są w prawie. Palenie papierosów zmusza palacza do płacenia wysokiego podatku akcyzowego, bo uznajemy, że jest to szkodliwe dla niego i rodzi różne koszty społeczne. Ale do konsumowania i finansowania reklamy jesteśmy przez "system" zmuszani, choć nie jest to w naszym interesie. Czy nie możemy tego przymusu przynajmniej nieco ograniczyć? Powinniśmy. Oczywiście, należy unikać bezwzględnych zakazów, chociaż - moim zdaniem - kina powinny być przymuszone do podawania godziny pokazu zapowiadanego filmu. Nie powinno być dopuszczalne np. zmuszanie ludzi do wysłuchiwania reklam telefonicznych.
Jednak należy stosować przede wszystkim instrumenty finansowe. Myślę, że np. obłożenie wydatków na reklamę podatkiem akcyzowym byłoby rozsądne (można to skompensować obniżką innego podatku). Może wtedy udałoby się np. uniknąć oglądania i słuchania p. Piotra Frączewskiego, który udostępnił swoją twarz i głos firmie produkującej Biosteron (sądząc z treści reklam - środka cudownie przywracającego młodość).