Od pewnego czasu na giełdzie przeważa zdecydowany pesymizm. Wyrazem takich nastrojów jest utrzymująca się od kilku tygodni ujemna baza bądź odpływ funduszy z TFI. Podobnie jak inwestorzy brak wiary we wzrost przejawiają również komentatorzy, a takie słowa jak "przedłużająca się konsolidacja", "korekta" czy wręcz "zmiana trendu" pojawiają się w analizach zdecydowanie częściej niż jeszcze niedawno.
Oczywiste jest, że giełda nie jest wiecznie rynkiem byka, jednak na zastanowienie zasługuje fakt, w jakich okolicznościach na naszym rynku zagościły tak minorowe nastroje. Zjawisko to ma miejsce w czasie, gdy sygnały płynące z gospodarki wręcz nakazywałyby optymizm. Wzrost inflacji wytraca dynamikę (co więcej, nie ma sygnałów o kształtowaniu się spirali cenowo-płacowej), stan budżetu jest wyraźnie lepszy niż zakładano, pozostałe zaś wskaźniki makro (np. bilans płatniczy) również prezentują się całkiem dobrze. Kondycja naszej gospodarki pozytywnie przekłada się na wzrost optymizmu konsumentów (badania Ipsos), jednak wydaje się to zupełnie nie mieć wpływu na nastroje inwestorów giełdowych. Ci, mimo prezentów w postaci rewelacyjnych wyników spółek, od pewnego czasu pozostają jakby w pesymistycznym letargu.
Prawdopodobnym wyjaśnieniem wydaje się stwierdzenie, że giełda dyskontuje przyszłość, a ta być może nie rysuje się tak różowo w porównaniu z obecną sytuacją. Tę tezę jednak w pewnym stopniu negują wskaźniki wyprzedzające koniunktury, które prezentują się prowzrostowo.
Cóż więc może być wyjaśnieniem dla tej "anomalii"? Odpowiedzi na to pytanie starałbym się szukać poza granicami kraju. Zwłaszcza że pesymizm zwyciężył również za oceanem, spychając indeks Dow Jones poniżej dolnego ograniczenia kanału wzrostowego wytyczonego jeszcze w trakcie hossy lat 90. Czy więc istnieje jakiś niezidentyfikowany czynnik, który globalnie popsuł nastroje inwestorom na całym świecie?
Przypuszczalnie tak, a od kilku tygodni znajduje się on na Tajwanie. Zakończenie budowy najwyższego na świecie drapacza chmur idealnie zbiegło się zarówno z początkiem światowej korekty, jak i z momentem rozszerzenia się ujemnej bazy na naszych rodzimych kontraktach. Twierdzenie to może wydawać się absurdalne, jednak jest zgodne z teorią ekonomiczną posługującą się indykatorem o bardzo wdzięcznej nazwie "wskaźnik erekcji". Teoria ta głosi, że gdy wysokość kolejnego budynku bije poprzednie rekordy, można wówczas wyznaczyć szczyt hossy. Co więcej, teoria ta została potwierdzona już kilkakrotnie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat! I tak początek wielkiej bessy lat 30. zbiegł się z zakończeniem budowy Chrysler Building, zbudowanie zaś wież Petronas Tower w Kuala Lumpur poprzedziło wybuch azjatyckiego kryzysu z 1997 roku. Obecny rekordzista idealnie wpisuje się w założenia tej teorii, gdyż przewyższa swoje poprzedniczki z Malezji aż o 57 metrów.