Człowiek zupełnie już nie rozumie, czego może czepiać się ta Komisja Europejska. Nasz rząd przygotował nowy budżet na rok 2007. Lepszy niż w roku 2006? Bez wątpienia, przecież deficyt - wyrażony w procencie PKB - ma się nieco obniżyć. Poza tym nasz rząd zaproponował - mimo że wcale nie pali się do przyjmowania euro - że za dwa lata wypełnimy kryteria konwergencji, czyli że obniżymy deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB. Wiele krajów Unii, zarówno nowych członków, którzy jeszcze euro nie wprowadzili, jak i nawet starych, którzy już się nim od kilku lat posługują, mają deficyt jeszcze większy od polskiego. O długu już nawet nie wspominając. A jednak to naszą profesor Gilowską Komisja wzywa na dywanik i każe się tłumaczyć z nadmiernego deficytu. I kręci nosem, jakby coś się mogło nie podobać.
Otóż może się nie podobać - i to całkiem sporo. Zadaniem Komisji jest pilnowanie, aby kraje w trwały sposób wypełniały zobowiązania, które przyjęły na siebie w trosce o siłę europejskiej waluty. Głównym zadaniem dla rządu jest dbałość o stan finansów publicznych - i to aż z dwóch powodów. Po pierwsze, jest bowiem jasne, że jeśli deficyt budżetowy będzie zbyt duży, w ślad za tym będzie wzrastać dług publiczny krajów Unii Europejskiej. Nadmiernie zadłużona Unia prędzej czy później stanie się bankrutem. A pieniądz, który jest emitowany przez bankruta, z pewnością nie będzie wzbudzał zaufania. Drugi powód, dla którego nie należy mieć zbyt wysokich deficytów, wynika z europejskiej solidarności. Kraje Unii zobowiązały się do redukcji deficytów poniżej 3 proc. PKB (tylko Dania i Wielka Brytania nie są formalnie zobowiązane do przestrzegania tej reguły - ale robią to z własnej i nieprzymuszonej woli) między innymi po to, aby kapitał dostępny na unijnym rynku był tani i mógł być wykorzystywany do finansowania inwestycji modernizujących europejską gospodarkę. Jeśli jednak którykolwiek kraj w Unii ma nadmierny deficyt, stopy procentowe, które musi płacić na rynku, aby sfinansować swoją budżetową dziurę, rosną. A to oznacza wyższe koszty dla wszystkich - i dla pozostałych rządów, i dla europejskich przedsiębiorstw.
No dobrze, ale dlaczego czepiać się akurat Polski? Przecież rząd mówi, że już za dwa lata obniży deficyt do magicznych 3 proc. - a patrząc na wyniki osiągane w tym zakresie w ciągu ostatnich trzech lat, zapewne można mu wierzyć.
Tak, tyle że te wyniki nie są osiągane w normalnej sytuacji gospodarczej, która będzie trwać latami, ale w warunkach szczególnie korzystnych - mówi Komisja. Po okresie recesji polska gospodarka ciągle przyspiesza tempo rozwoju, a więc wpływy podatkowe silnie rosną i deficyt spada. Jest to jednak w głównej mierze efekt dobrej koniunktury gospodarczej. A z koniunkturą jest już tak, że raz jest dobra, a raz nie. Dzisiaj mamy gospodarkę szybko rozwijającą się - za trzy lub cztery lata będziemy mieli do czynienia ze spowolnieniem wzrostu i nieuchronnym wystąpieniem efektu odwrotnego - spadku wpływów podatkowych i wzrostu deficytu. Jeśli więc Polska w okresie najlepszej koniunktury zadowoli się nieomal automatycznym zmniejszeniem się deficytu do 3 proc. PKB, na przykład w latach 2009-2010, to niewykluczone, że już w roku 2011 deficyt zacznie ponownie się zwiększać, przekraczając magiczną granicę.
Co zrobić? Ano nie zadowalać się tym, że w warunkach dobrej koniunktury deficyt czasowo spada, ale zająć się poważnymi reformami. Dokonać przeglądu wydatków publicznych - zwła-szcza transferów socjalnych, na które idzie połowa pieniędzy wydawanych przez państwo polskie - i zmniejszyć wydatki niepotrzebne, a przynajmniej znacznie przyhamować ich dynamikę. Zmniejszyć dotacje do firm (należymy do najbardziej rozrzutnych krajów Unii), ograniczyć marnotrawstwo w agencjach i funduszach, postawić na nogi finansowanie służby zdrowia. Bo jeśli tego nie zrobimy, deficyt obniży się jedynie czasowo - a ma się obniżyć poniżej 3 proc. PKB w sposób trwały.I o tym właśnie chce rozmawiać Komisja.