Niedocenianie i ignorowanie ryzyka może okazać się jednym z głównych czynników szkodzących rynkom (ale i - po części - gospodarkom). W ciągu kilku ostatnich lat na rynku szeroko pojmowanych lokat finansowych drożało niemal wszystko - od nieruchomości, surowców produkcyjnych i metali szlachetnych, przez waluty emerging markets, po obligacje i akcje. To, że owe żywiołowe procesy świadczyły m.in. o rosnącej schizofrenii rynków, zdaje się wciąż nie zaburzać optymizmu rozochoconych kilkuletnią hossą inwestorów. Na dodatek, rozwój rynków finansowych (w tym - mnożenie funduszy hedgingowych i strategii opartych na instrumentach pochodnych) spłatał niezłego figla odpowiedzialnym za stabilność bankierom centralnym. Mimo ich wysiłków, mimo przestróg werbalnych i podnoszenia stóp procentowych, na rynkach globalnych nadal widać obecność wciąż relatywnie taniego pieniądza. I ta obfitość taniego kapitału może odbić się rynkom ciężką czkawką. Sprzyja bowiem zachowaniom coraz bardziej ryzykownym i narastaniu ukrytej presji inflacyjnej.

Światowi gracze, niepomni gigantycznej skali wzrostów notowań akcji, papierów dłużnych i nieruchomości w poprzednich kilku latach, pompowali ceny aktywów. Z wypowiedzi czołowych bankierów centralnych wynika, że są oni już poważnie zaniepokojeni zaskakującą dla nich, bo niepowstrzymaną podwyżkami stóp, powodzią kapitału i skalą globalnej inflacji aktywów. Ku zmartwieniu banków centralnych żądni zysków inwestorzy nie tylko ignorują rosnące ryzyko, ale wręcz dolewają oliwy do ognia, zwiększając zaangażowanie na rynkach instrumentów pochodnych. To, co działo się w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy na wielu młodych rynkach akcji, zasługuje pewnie już nie tylko na analizę finansową, ale i socjologiczną. Tyle że choć bankierzy przestrzegają, to inwestorzy i tak robią swoje. I zabawa trwa.

Konsekwencje globalnej kapitałowej klęski urodzaju mogą mieć olbrzymie znaczenie także dla inwestorów w Polsce. Jeśli bankierzy centralni sięgną po bardziej drastyczne metody ograniczania globalnej nadpłynności, to wśród pierwszych poszkodowanych mogą znaleźć się przecież wcześniejsi główni beneficjenci czasów taniego pieniądza i globalnej nadpłynności. Tamę dla nadpłynności stanowić może niekoniecznie tylko dalsze podwyższanie stóp procentowych. W grę wchodzi przecież także np. ewentualne zaostrzanie wymogów kapitałowych wobec banków, zwiększanie poziomu rezerw obowiązkowych (i tym samym - zmniejszanie puli pieniędzy, które faktycznie można pożyczać) czy zaostrzanie regulacji dotyczących rynków i inwestorów instytucjonalnych. Ewentualne przyspieszenie ucieczki od taniego pieniądza i skoordynowana intensywna sterylizacja globalnego rynku mogłyby przynieść bowiem dla polskich aktywów równie spektakularne skutki jak wcześniejszy zalew światowych rynków tanim kapitałem. Równie spektakularne, tyle że - niestety - zupełnie odwrotne. W tym kontekście jeszcze bardziej na znaczeniu zyskuje stara, sprawdzona zasada dywersyfikacji. Niezbędna, by portfele polskich inwestorów nie padły ofiarą globalnej inflacji aktywów.

Analityk