Jeszcze rok temu na rynku mieszkaniowym mieliśmy do czynienia wyłącznie z jednym rozgrywającym - był nim sprzedający. I nie miało znaczenia, czy chcieliśmy kupić mieszkanie z tzw. pierwszej ręki, czy od dewelopera lub agencji nieruchomości. Ten, kto sprzedawał, był górą, a wszelkie upusty, bonusy i tym podobne historie były tylko i wyłącznie ściemnianiem i próbą robienia z kupujących naiwniaków. Nie było to zresztą specjalnie trudne zadanie. Żądza posiadania własnego lokum była tak silna, że zdrowy rozsądek zostawał gdzieś tam za plecami. A sprzyjały temu bez wątpienia banki, które prześcigały się w ofertach kredytów hipotecznych (z poduszkami, bez poduszek, z karencjami, bez karencji, z nagrodami, bez nagród itd., itp.).
Ostatnio ta sytuacja powoli się zmienia. Oczywiście nie znaczy to, że nagle wolnych mieszkań jest wiźcej niż osób, które własnego dachu nad głową poszukują. Powoli jednak szaleństwo zaczyna przyhamowywać. Powodów jest kilka. Mimo kolejnych "udogodnień" prawdopodobnie już niedługo zaczną się wyczerpywać możliwości kredytowe Polaków (niestety, nie należymy do najzamożniejszych społeczeństw, chociaż GUS co chwilę donosi, jak to podobno rosną nam płace). Kolejna sprawa to emigracja zarobkowa wcale niemałej liczby naszych rodaków. Część z nich co prawda wie, że wróci, ale nie zamierza chwilowo inwestować w nieruchomości nad Wisłą (bo nawet jak ma nadwyżki w euro czy funtach, to zdaje sobie sprawę z tego, że są bardziej bezpieczne możliwości inwestycyjne niż na przykład kupowanie za milion złotych mieszkania w Wilanowie). Wydaje się również, że pojawia się coraz więcej rozsądnych analiz dotyczących rynku nieruchomości. Bezgraniczny hurraoptymizm zostaje zastępowany wyważonymi ocenami. Specjaliści głośno zaczynają mówić, że kupowanie mieszkań w gierkowskich blokowiskach z wielkiej płyty za siedem czy osiem tysięcy złotych za metr kwadratowy niewiele ma wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Uświadamiają też nam, czym tak naprawdę powinny być lokale nazywane apartamentami (no, bo to nie tylko cena ma o tym decydować, o czym deweloperzy jakby zapomnieli).
Kolejną sprawą, która "poluzuje" trochę rynek, będą też zapewne nowe przepisy dotyczące wykupu mieszkań spółdzielczych. Część z nich (a na przekształcenia własnościowe czeka około 900 tys. tzw. mieszkań spółdzielczych lokatorskich) na pewno trafi na wolny rynek i wpłynie tym samym na przystopowanie galopady cen. Oczywiście, wszystkie te elementy nie spowodują jakiegoś gwałtownego spadku cen na rynku nieruchomości. Jednak specjaliści analizujący tę branżę wróżą jej pewne uspokojenie. Prawdopodobnie już niedługo wepchanie byle czego kupującemu będzie prawie niemożliwe. Czarne będzie czarne, a białe powoli będzie stawać się białym. Co oczywiście wcale nie znaczy, że na przykład za rok zdobycie mieszkania nad Wisłą będzie sprawą prostą i niedrogą. Za dużo mamy zaległości i za chude portfele, by w kilka lat dogonić Zachód. Do tego dodać trzeba problemy z materiałami budowlanymi (w Polsce dopiero powstaje profesjonalna infrastruktura do produkcji materiałów budowlanych), kłopoty z fachowcami (to jedna z wypadkowych chudego portfela), zaległości w przestrzennych planach zagospodarowania wielu terenów. Na pewno rynkowi nie zaszkodziłaby także reforma pośrednictwa w handlu domami i mieszkaniami. Myślę tu o rynku agencji nieruchomości, który niektórzy porównują do klanu adwokackiego. Ciut więcej konkurencji chyba by tej branży nie zaszkodziło