Niedawno rozpoczęły się wakacje, zamiast więc koncentrować się na kryzysach rządowych i reakcjach rynków finansowych, warto może zająć się nieco lżejszymi tematami. Tym bardziej że znaczna część czytelników "Parkietu" zapewne korzysta właśnie z urlopu, wedrując po górach, żeglując na Mazurach lub jeziorach północno-zachodniej Polski, wylegując się na plaży, przemierzając Polskę na rowerach lub leniuchując z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Ci, którzy mają mniej szczęścia, próbują zapewne dopiero dotrzeć do miejsca wypoczynku, a zupełni pechowcy muszą wciąż dojeżdżać do pracy. Dlatego inicjując sezon ogórkowy, chciałbym nawiązać do poruszanego już wielokrotnie tematu, a mianowicie - stanu polskich dróg. Tym razem jednak, zamiast narzekać na dziury w jezdni, warto rzucić okiem na wyniki analiz ekonomicznych dotyczących konsekwencji słabej infrastruktury drogowej.
Na początek kilka faktów. Według badań przeprowadzanych regularnie przez Europejską Fundację na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy, w 2005 roku średni czas dojazdu i powrotu z pracy w piętnastu krajach ówczesnej strefy euro wynosił 40,9 minuty. Jak łatwo się domyślić, Polska odstawała od średniej z wynikiem na poziomie 42,2, chociaż i tak w porównaniu z Rumunią (53,9) lub Holandią (50,7) wypadała dosyć nieźle. Na przeciwnym biegunie znajdowała się choćby Austria z przeciętnym dziennym czasem dojazdu i powrotu wynoszącym zaledwie 31,8 minuty.
Ponieważ badanie było przeprowadzane w 2005 roku, można przypuszczać, że od tego czasu pozycja Polski pogorszyła się. W końcu dzięki otwarciu granic liczba samochodów na polskich drogach wyraźnie wzrosła, podczas gdy infrastruktura transportowa bynajmniej nie została nadmiernie rozbudowana. Co prawda fundusze unijne płyną do kraju szerokim strumieniem, inwestycje rosną w niemal 30-
-proc. tempie, a do tego dochodzą zapowiedzi wybudowania tysiąca kilometrów autostrad. Jednak zanim kierowcy doczekają się pierwszych efektów tych działań, muszą pogodzić się z tym, że Polska stała się wielkim placem robót drogowych, których efektem jest tylko wydłużenie czasu podróży.
Co to oznacza dla gospodarki? Chociaż dla przypadku Polski nie prowadzono tego typu badań, jednak według ekonomistów zajmujących się gospodarką amerykańską, koszty związane z dojazdem do pracy (trwającym tam około 49 minut) stanowią około 20 proc. dochodów przeciętnego gospodarstwa domowego, a więc więcej niż wydatki na żywność. Oczywiście do kosztów w postaci materialnej dochodzą również te niemierzalne, związane ze stresem i utraconym czasem.