Od tegorocznego szczytu do wtorkowego zamknięcia amerykański indeks S&P 500 zanurkował o 6,3 proc. Jak na standardy tamtejszego dojrzałego rynku, jest to liczba robiąca wrażenie. To więcej niż na przełomie lutego i marca (kiedy indeks spadł o 5,9 proc. - również pod wpływem obaw o stan gospodarki), a jednocześnie niewiele mniej niż w maju i czerwcu ub. r. (7,7 proc.). Głębokość przeceny to jedno, inną sprawą jest jej szybkość. Pod tym względem ostatnia fala spadkowa nie miała sobie równych w ostatnich czterech latach. Po raz ostatni S&P 500 spadł przez 8 sesji o przynajmniej 6,3 proc., w styczniu 2003 r., czyli zanim jeszcze rozpoczęła się późniejsza długotrwała hossa.
Środowe i czwartkowe odbicie za oceanem niewiele zmieniło obraz tej niekorzystnej sytuacji. Odreagowanie po tak wyjątkowo silnej przecenie jest czymś naturalnym (w USA popularne jest stwierdzenie, że "nawet zdechły kot musi się odbić, jeśli spadnie z odpowiednio dużej wysokości"). Jak widać na wykresie, pretekst do odbicia znalazł się z punktu widzenia analizy technicznej. Fala spadkowa zatrzymała się w okolicy 1460 pkt, czyli na poziomie szczytu z 20 lutego. Obecnie maksimum to stanowi ważne wsparcie.
Przybywa argumentów
za odbiciem
Utrzymanie wsparcia to dopiero pierwszy krok na drodze do trwałego odbicia. O wiele ważniejszy dla oceny koniunktury na parkietach za oceanem byłby test poziomów oporu. W przypadku S&P 500 taką barierą jest seria dołków z maja i czerwca, znajdujących się na wysokości około 1490 pkt. Jeżeli indeks sforsuje tę zaporę, będzie można mówić o zakończeniu średnioterminowego trendu spadkowego.