Nie ma sygnałów zakończenia trendu spadkowego

Próby odbicia indeksów były w minionym tygodniu tak słabe i ulotne, że jeszcze bardziej przemawiają za kontynuacją przeceny. To sprawia, że o trwałym odreagowaniu na rynku akcji można na razie tylko spekulować. Z obwieszczaniem końca niekorzystnego trendu - mimo pojawiających się optymistycznych czynników - warto poczekać na przebicie kluczowych poziomów oporu

Publikacja: 04.08.2007 10:34

Od tegorocznego szczytu do wtorkowego zamknięcia amerykański indeks S&P 500 zanurkował o 6,3 proc. Jak na standardy tamtejszego dojrzałego rynku, jest to liczba robiąca wrażenie. To więcej niż na przełomie lutego i marca (kiedy indeks spadł o 5,9 proc. - również pod wpływem obaw o stan gospodarki), a jednocześnie niewiele mniej niż w maju i czerwcu ub. r. (7,7 proc.). Głębokość przeceny to jedno, inną sprawą jest jej szybkość. Pod tym względem ostatnia fala spadkowa nie miała sobie równych w ostatnich czterech latach. Po raz ostatni S&P 500 spadł przez 8 sesji o przynajmniej 6,3 proc., w styczniu 2003 r., czyli zanim jeszcze rozpoczęła się późniejsza długotrwała hossa.

Środowe i czwartkowe odbicie za oceanem niewiele zmieniło obraz tej niekorzystnej sytuacji. Odreagowanie po tak wyjątkowo silnej przecenie jest czymś naturalnym (w USA popularne jest stwierdzenie, że "nawet zdechły kot musi się odbić, jeśli spadnie z odpowiednio dużej wysokości"). Jak widać na wykresie, pretekst do odbicia znalazł się z punktu widzenia analizy technicznej. Fala spadkowa zatrzymała się w okolicy 1460 pkt, czyli na poziomie szczytu z 20 lutego. Obecnie maksimum to stanowi ważne wsparcie.

Przybywa argumentów

za odbiciem

Utrzymanie wsparcia to dopiero pierwszy krok na drodze do trwałego odbicia. O wiele ważniejszy dla oceny koniunktury na parkietach za oceanem byłby test poziomów oporu. W przypadku S&P 500 taką barierą jest seria dołków z maja i czerwca, znajdujących się na wysokości około 1490 pkt. Jeżeli indeks sforsuje tę zaporę, będzie można mówić o zakończeniu średnioterminowego trendu spadkowego.

Za takim optymistycznym scenariuszem zdaje się przemawiać kilka czynników - zarówno technicznych, jak i fundamentalnych. Pierwsza sprawa to wyjątkowo duża zmienność S&P 500, obrazowana przez najwyższy od 4,5 roku poziom wskaźnika ATR (patrz wykres). Duża zmienność była w przeszłości wiarygodnym sygnałem powrotu lepszych nastrojów na rynek. Zarówno w czasie hossy trwającej od połowy 2003 r., jak i w czasie ostatniej wielkiej bessy w latach 2000-2002 wszystkie średnioterminowe dołki ukształtowały się przy wyjątkowo dużych wartościach ATR.

Z tymi optymistycznymi wnioskami jest jednak pewien problem - nie ma żadnej pewności, że zmienność osiągnęła już poziom, który "gwarantuje" natychmiastowe odbicie indeksu. Niepokojący jest fakt, że ATR znacznie przewyższył już swoje poprzednie rekordy z okresu hossy. Wkroczył tym samym w strefę wahań typową dla poprzedniej bessy. Wówczas rekordy ATR były jeszcze wyższe (podczas gdy obecnie wskaźnik ten przekracza 20, to w czasie kształtowania się rynkowego dołka w lipcu 2002 r. wynosił aż 33). Jak widać, duża zmienność to jedynie przysłowiowa pierwsza jaskółka, ale na pewno nie argument za prognozowaniem natychmiastowego powrotu zwyżki za oceanem.

Amerykańskie akcje są tanie

To samo można powiedzieć o czynnikach fundamentalnych. Jak podaje Bloomberg, wskaźnik cena/zysk dla spółek z S&P 500 spadł poniżej 17. Tym samym jest bliski wieloletniego minimum z lipca 2006 r. (16,4). Akcje amerykańskich spółek, przeciętnie rzecz biorąc są tanie, więc nadarza się dobra okazja do wypełniania nimi portfeli przez długoterminowych inwestorów. Co jeszcze nie znaczy, że trend spadkowy nie sprowadzi wycen do jeszcze niższych i atrakcyjniejszych poziomów. To również sugeruje, by z orzekaniem poprawy sytuacji poczekać na przebicie wspomnianego poziomu oporu.

Te same wnioski dotyczą naszego rodzimego rynku. Można wiele powiedzieć na temat korzystnych perspektyw gospodarczych, ale dopóki nie pojawią się oznaki zakończenia trendu spadkowego, nie warto obstawiać tych prognoz własnymi pieniędzmi. Zresztą prognozy makro mają tę wadę, że zjawiska zachodzące w gospodarce są i tak dyskontowane zawczasu w cenach akcji.Kto zatem zagwarantuje, że obecne przesilenie giełdowe nie jest oznaką słabnącej koniunktury ekonomicznej? Na to wskazywałaby też silna przecena spółek cyklicznych (szczególnie wrażliwych na zjawiska gospodarcze), takich jak spółki budowlane czy działające w sektorze dóbr konsumpcyjnych trwałego użytku.

Znajdujący się ostatnio w centrum uwagi indeks "średniaków" mWIG40 nie tylko nie zdołał do tej pory zaatakować poziomów oporu, ale co gorsza, jego dalszy spadek pozostawił za sobą kolejne bariery (patrz wykres). Za decydujący sygnał przyjąć można by dopiero udany atak na strefę oporu znajdującą się w połowie całej fali spadkowej (5220-5307 pkt).

Akcje banków są atrakcyjniejsze

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - te słowa dobrze pasują do ostatniej przeceny. Spadek kursów, w połączeniu z publikacją lepszych wyników kwartalnych, automatycznie prowadzi do spadku wskaźników cena/zysk. Doskonale widać to na przykładzie banków. Na wykresie przedstawiliśmy medianę C/Z dla tych z nich, które już podały rezultaty za II kw. (BPH, BRE, BZ WBK, Millennium, Pekao). Jak widać, wskaźnik zanurkował z blisko 28 (w końcu kwietnia) do niespełna 22. W efekcie nie przekracza średniego poziomu z poprzednich kilkunastu miesięcy. Akcje banków nie są więc drogie - w przeciwieństwie do wielu spółek przemysłowych i handlowych.

Budowlanka daleko od szczytów

Akcje spółek budowlanych należą do najbardziej "poszkodowanych" w trakcie trwającej wyprzedaży. To efekt tego, że w pierwszych miesiącach to właśnie one były najchętniej kupowane przez inwestorów, którzy nie zważali nawet na wygórowane wyceny. Indeks WIG-Budownictwo spadł z kwietniowego szczytu już o ponad 20 proc., i ciągle znajduje się w mało obiecującej sytuacji technicznej.

Na razie powrót do przebitego w końcu lipca wsparcia (majowy dołek - 11 003 pkt) jest poza zasięgiem byków. Co gorsza, indeks naruszył w środę kolejne wsparcie, jakim jest szczyt z lutego (10 023 pkt).

Stopniowy wzrost premii za ryzyko

Jednym z efektów globalnego wzrostu awersji do ryzyka jest powiększanie się różnicy między rentownością obligacji na rynkach wschodzących względem dochodowości porównywalnych papierów na bezpiecznych rynkach rozwiniętych (takich jak USA). Zjawisko takie ma w ostatnich tygodniach miejsce również w przypadku naszych rodzimych obligacji. Jak jednak widać na wykresie, w dłuższej perspektywie

tendencja ta nie przybrała dramatycznych rozmiarów - zwłaszcza jeśli chodzi o spread względem papierów niemieckich. Trudno więc wysnuć wniosek o radykalnej ucieczce

kapitału z naszego rynku.

Gospodarka
Piotr Bielski, Santander BM: Mocny złoty przybliża nas do obniżek stóp
Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego