Wedle obiegowej opinii, rynek nie boi się ryzyka politycznego, bo przecież "gorzej być już nie może". Oznacza to, że rynek optymistycznie ocenia, że polska polityka osiągnęła dno, z którego droga już tylko w górę. Oby. Proponowałbym jednak, by - przynajmniej dla celów treningu intelektualnego - pomyśleć o tym, czy rzeczywiście nie może być jeszcze gorzej.
Wiele wskazuje na to, że doczekamy się jednak przyspieszonych wyborów. I licytacji przedwyborczych obietnic. A ponieważ ostatnie kilka lat wzmogło apetyt ludzi na przynajmniej nieco lepsze życie, to można obawiać się, że i obietnice będą większe niż te z przeszłości. I, jak zwykle, można oczekiwać, że obietnice owe będą całkowicie sprzeczne - zapewne usłyszymy coś o niższych podatkach i nowych wydatkach budżetowych. Co może być kompletnie nierealne, niezależnie od tego, jak optymistyczne założenia przyjęte zostaną ostatecznie w ustawie budżetowej. Stąd pytanie o faktyczny poziom ryzyka związanego z gospodarką jest, wbrew pozorom, jak najbardziej na miejscu.
Momentami wręcz irracjonalne ignorowanie ryzyka związanego z wydarzeniami w polskiej polityce jest na pewno jedną z największych niespodzianek, jaką sprawił rynek finansowy i kapitałowy w ostatnich latach. Całkowicie racjonalne obawy o destrukcyjny wpływ niemal chronicznego już zamieszania ustępowały z czasem przekonaniu, że tak naprawdę wszystkie śmieszno-straszne harce wyprawiane przez polityków mało kogo faktycznie obchodzą. Co najwyżej budzą coraz większą odrazę do ludzi parających się polityką i do tzw. aparatu państwowego. Polska scena polityczna faktycznie zwykle nie zasługuje na nic innego jak zlekceważenie. Ale lekceważenie ryzyka politycznego może okazać się przesadne i nierozsądne. I warto o nim przypomnieć.
W ostatnich latach rynek, poza kilkoma momentami przejściowych, czasem raptem kilkugodzinnych, wahań, ignorował politykę w sposób wręcz ostentacyjny. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że owej śmiałej postawie sprzyjały bardzo przyjazne inwestorom okoliczności. Chaos w polityce zbiegł się w czasie ze znakomitą koniunkturą na rynkach globalnych, w tym z rozkręconą niskimi stopami spektakularną hossą na emerging markets. Jak to w hossie bywa, rynek koncentrował się na dobrych wiadomościach, których było sporo, lekceważąc ryzyko, w tym także żenujące popisy polityków spod przeróżnych sztandarów. Inwestorzy mieli w ręku faktycznie bardzo mocne argumenty - nareszcie bardziej zrównoważony wzrost gospodarczy (napędzany już nie tylko przez eksport, ale i konsumpcję, a potem także - inwestycje), coraz lepsze wyniki spółek i sowite dywidendy. Wszystko to przy rekordowo niskiej inflacji pozwalającej na utrzymywanie również rekordowo niskich stóp procentowych. Dobrą atmosferę dodatkowo wspierały nadzieje związane z wejściem do UE i czasem przesadne oczekiwania związane z napływem funduszy unijnych do naszego kraju.
Poprawa ogólnej koniunktury i niska opłacalność tradycyjnych lokat napędzały klientów biurom maklerskim, funduszom inwestycyjnym i firmom asset management. Rynek zakwitł nam wspaniale. Doświadczył zupełnego odwrócenia sytuacji jeszcze sprzed kilku lat, gdy na początku nowego wieku giełda sprawiała wrażenie porzuconego, niechcianego dziecka. Przy rosnącym wraz z kolejnymi zwyżkami optymizmie świeżo upieczonych inwestorów, nawet coraz bardziej kuriozalne wydarzenia polityczne były praktycznie ignorowane. Ale przecież nie oznacza to, że ryzyko związane z polityką wyparowało.