Zaledwie dwa dni po wyborach na Ukrainie między Moskwą a Kijowem doszło do poważnego spięcia. Rosyjski Gazprom żąda od Ukraińców spłaty 1,3 mld USD długu za dostawy gazu do końca października. W razie niewypełnienia warunków sprzedaż surowca na Ukrainę ma zostać znacznie ograniczona.
Jest dług czy go nie ma?
Wczoraj rano na Kreml poleciał Jurij Bojko, minister energetyki, aby wyjaśnić sytuację. Po rozmowach z Dmitrijem Miedwiediewem, rosyjskim wicepremierem i prezesem rady nadzorczej Gazpromu, ustalono, że problem zostanie wyjaśniony. W najbliższych dniach do Rosji ma udać się też premier Wiktor Janukowycz.
Jednak w momencie, gdy Bojko uspokajał rosyjskich partnerów, minister finansów Nikołaj Azarow twierdził, że Ukraina nie ma zaległości wobec Gazpromu. - Jako państwo nie jesteśmy winni ani centa. Długi mogą dotyczyć konkretnych spółek - deklarował Azarow. O jakich zobowiązaniach mówią Rosjanie, nie wiedział też Jurij Prodan, zastępca sekretarza Rady Bezpieczeństwa Narodowego, działającej przy prezydencie Juszczenko. O niezapłaconych pieniądzach wiedziały jednak władze paliwowego UkrGaz-Energo. Spółka należy do państwowego koncernu NAK Nieftogaz Ukrainy oraz RosUkrEnergo, firmy handlującej gazem, w której udziały ma Gazprom. Rzecznik prasowy UkrGaz-Energo zapowiedział, że firma prowadzi rozmowy w sprawie spłaty długu i ureguluje go do końca miesiąca. Ukraińcy płacą za rosyjski surowiec 130 USD za 1000 m sześc. Przed wyborami Wiktor Czernomyrdin, ambasador Rosji na Ukrainie, stwierdził, że cena w przyszłym roku będzie zależeć od składu gabinetu.
Prasa: Gazprom szantażuje