Kiedy na rynek powraca temat wzrostu lub spadku globalnego apetytu na ryzyko, niemal automatycznie uwaga publiki kieruje się na rynki wschodzące. Kraje z grupy emerging markets zwyczajowo traktowane są jako bardziej ryzykowne, co jest akceptowaną ceną za pociągający seksapil, którego nie są w stanie zaoferować rynki starsze, dojrzałe, uważane za bardziej stabilne, żeby nie rzec - stateczne. Ale jeśli przyjrzymy się fundamentom owych "starych" i "nowych", to okazuje się, że - na przekór stereotypom - to fundamenty niektórych rynków wschodzących wyglądają w sumie bardziej stabilnie niż zaplecze niektórych z pozoru mocno osadzonych "starych".
Konfrontacja tradycyjnych schematów myślowych z faktami może zaskakiwać. I tak np. często spotkać można skądinąd zasadną opinię, że wyniki spółek z EM i tym samym sytuacja tych rynków są bardzo wrażliwe na wahania popytu ze strony gospodarek rozwiniętych - np. USA czy strefy euro. Zgodnie z tym schematem, ewentualne wyraźniejsze osłabienie koniunktury właśnie np. w Stanach Zjednoczonych miałoby więc znaczne negatywne konsekwencje dla nowych gospodarek. I oczywiście jest w tym sporo racji, ale warto jednak zwrócić uwagę, że - choć eksport pozostaje faktycznie jednym z kluczowych źródeł przychodów i zysków firm z emerging markets, to w kilku ostatnich latach coraz większą rolę na rynkach wschodzących odgrywały inwestycje infrastrukturalne. Wynika to z wysiłków inwestycyjnych związanych z nadrabianiem zapóźnienia przez te kraje.
Inwestycje tego typu finansowane są w znacznej mierze przez rządy (np. w Chinach, Rosji i Afryce Południowej), co daje nadzieję, że - przy dobrej sytuacji budżetu - projekty takie będą kontynuowane w możliwej do wyobrażenia przyszłości. A mówimy o naprawdę wielkich pieniądzach. Rząd Chin przeznaczył na te cele 3,8 bln juanów, z czego 1,2 bln na budowę linii kolejowych (19 800 km), 1 bln na drogi i mosty (380 000 km) i 1,6 bln na budowę portów. Źródłem współfinansowania inwestycji infrastrukturalnych w krajach zaliczanych do emerging markets w naszej części Europy, które stały się już członkami Unii, są w znacznej mierze fundusze UE. Dzięki tym inwestycjom, i dzięki wzrostowi konsumpcji wewnętrznej, gospodarki EM stają się bardziej odporne na ewentualne wstrząsy zewnętrzne. Innymi słowy, choć katar w USA czy strefie euro może wciąż jeszcze wywołać grypę na emerging markets, to już przebieg takiej infekcji wcale nie jest przesądzony.
Gospodarki emerging markets stają się coraz ważniejsze. Już teraz generują prawie 50 procent zwyżki światowego PKB (mierzonego w dolarach, wedle prognoz MFW). I powoli stają się faktycznym motorem owego wzrostu. Biorąc pod uwagę korzystną sytuację demograficzną, szybką urbanizację, rosnące uprzemysłowienie i opanowywanie technologii realne wydaje się, że Chiny mogą nawet przez następne ćwierć wieku utrzymywać relatywnie wysokie tempo rozwoju rzędu 7-9 proc. rocznie. Ale przecież EM to nie tylko Chiny. To także np. Indie, Brazylia i Rosja, które np. w I kwartale 2007 r. rozwijały się także szybko (odpowiednio w tempie: 9,1 proc., 4,3 proc. i 7,9 proc. rocznie).
Gospodarki te stają się coraz ważniejsze nie tylko dla świata, ale i wzajemnie - same dla siebie. Kraje zaliczane do EM zwiększają skalę handlu między sobą. Udział tak ujmowanego eksportu w całości eksportu EM wzrósł w roku 2006 do 46 proc. Tymczasem eksport krajów EM do USA stanowił 19 proc. całości eksportu EM. Ta statystyka daje także nadzieje na ograniczanie ewentualnego negatywnego wpływu spowolnienia rozwoju gospodarki USA na emerging markets.