Po tym jak bezrobocie w Polsce, mierzone zgodnie ze standardami obowiązującymi w Unii, spadło w II kwartale poniżej 10 proc., coraz ważniejsze staje się pytanie, czy brak rąk do pracy nie zastopuje ekspansji gospodarczej naszego kraju. Przedsiębiorcy coraz częściej informują o problemach ze znalezieniem pracowników. Wydaje się jednak, że na razie w większości wypadków poszukiwania kończą się powodzeniem, o czym świadczą statystyki wskazujące na rekordowe przyrosty zatrudnienia. Oczywiście, ostra walka pomiędzy firmami o nowo zatrudnionych (i dotychczas zatrudnionych) objawia się coraz szybszym wzrostem pensji, co na pewno nie jest czynnikiem ułatwiającym życie pracodawcom. Gdyby znalezienie ludzi do pracy było niemożliwe, to zatrudnienie rosłoby znacznie wolniej, a dynamika płac byłaby dużo wyższa.
Niemniej tendencja jest bardzo wyraźna - zasób wolnych rąk (i głów) do pracy szybko się wyczerpuje. To jest potencjalne zagrożenie dla kontynuacji szybkiej ekspansji gospodarczej w kolejnych latach. Ocean bezrobocia w Polsce, którego bezmiar jeszcze kilka lat temu budził przerażenie, obecnie wysycha w sposób spektakularny. Stąd, zamiast organizowanych parę lat temu seminariów i konferencji naukowych poświęconych poszukiwaniu remedium na wysokie bezrobocie organizuje się teraz debaty poświęcone temu, jak zwiększyć zasób siły roboczej. Sprowadza się to do próby znalezienia sposobu na ograniczenie emigracji.
Emigracja zarobkowa Polaków rzeczywiście doprowadziła do drenażu polskiego rynku pracy w ostatnich latach. W tej kwestii nie da się jednak wiele zrobić. Problem rozwiąże się sam, gdy konwergencja realnych płac pomiędzy Polską a krajami zachodnioeuropejskimi będzie bardziej zaawansowana. Wówczas opłacalność wyjazdów z kraju w poszukiwaniu pracy znacznie zmaleje. Biorąc pod uwagę spadek realnych płac w Niemczech i szybki wzrost realnych wynagrodzeń w Polsce, nawet otwarcie rynku pracy w największej gospodarce strefy euro nie musi wywołać fali exodusu pracowników z Polski. Rąk do pracy już raczej nie ubędzie na masową skalę, ale co zrobić, żeby ich przybyło? Rozwiązaniem byłoby zwiększenie aktywności zawodowej polskiego społeczeństwa, która jest na jednym z najniższych poziomów w Europie. Bardzo wielu Polaków pozostaje poza rynkiem pracy, nie mają pracy, ale jednocześnie według stosowanych definicji nie można ich uznać za bezrobotnych, bo z różnych powodów nie mogą lub nie chcą podjąć zatrudnienia. Jedną z ważniejszych przyczyn takiego stanu rzeczy jest bardzo szeroki zakres świadczeń rentowych i wcześniejszych emerytur. Stąd wskaźnik aktywności zawodowej wśród osób w wieku 55 lat i więcej jest wyjątkowo niski. W tym świetle bardzo negatywnie należy ocenić przedłużenie przez rząd obowiązywania o kolejny rok wcześniejszych emerytur. W walce o wzrost podaży pracy ta decyzja to samobójstwo. Warto zdawać sobie sprawę, że w Polsce wiele osób jest karanych za podejmowanie pracy. Chodzi o obniżanie świadczeń rentowych oraz emerytalnych dla osób podejmujących pracę i przekraczających niezbyt wysoki próg dochodu. Działanie takie miało sens, gdy bezrobocie w Polsce przekraczało 20 proc., a wśród młodych osób niebezpiecznie zbliżało się do 50 proc. Teraz jednak, gdy do rangi głównego problemu polskiej gospodarki urasta brak rąk do pracy, taka "kara" za podejmowanie pracy to absurd. Przynosi to pewne oszczędności finansom publicznym, ale jeśli głównym kryterium ma być sytuacja finansów publicznych, to nie należało wydłużać obowiązywania wcześniejszych emerytur, a raczej ograniczyć liczbę rencistów. W interesie gospodarki leży zwiększenie efektywnej podaży pracy. Należy przede wszystkim spróbować "aktywować" potencjał tkwiący w dużej grupie osób obecnie zawodowo nieaktywnych. Zabieranie im świadczeń społecznych za podejmowanie pracy (nagradzanej przyzwoitymi zarobkami) to działanie na szkodę polskiej gospodarki.
Ekonomista BZ WBK