Rozpoczynające się właśnie rozmowy koalicyjne PO z PSL przypominają coraz bardziej scenariusz sprzed dwóch lat, kiedy Platforma próbowała ułożyć się z PiS. Te same wypowiedzi - najpierw sprawy merytoryczne, potem podział stanowisk, zespoły negocjacyjne, ta sama aura tajemniczości i czekanie na wytyczne partii.
Problem w tym, że dogadywanie się jesienią 2005 r., na które czekała w napięciu cała Polska, skończyło się bynajmniej niepopisowo. Nie wchodząc w szczegóły, liderzy obu partii zmarnowali wówczas zapał całego zaplecza - ekspertów, którzy zaangażowali się w pisanie programów rządzenia, nierzadko "po godzinach", deklarując przy okazji gotowość rezygnacji z ciepłych posad.
Po dwóch latach świeżej, eksperckiej krwi jakby mniej. Z deklaracji przedstawicieli PO i PSL wynika, że rozmowy koalicyjne toczyć się mają w kręgu kilkunastu osób z partyjnej wierchuszki. Nikt nie mówi o powrocie do zespołów programowych. Nikt wreszcie nie chce ujawnić swojego zaplecza eksperckiego. Czyżby wszyscy naukowcy wyjechali na (anglo) saksy, czy może po prostu nie chcą ponownie ryzykować?
Wciąż jednak wiele nas różni od sytuacji sprzed dwóch lat. W negocjacjach PO z PSL to Donald Tusk ma prawo narzucić prym wynikający z przewagi mandatów. Z tego prostego powodu zarówno podział ministerialnych tek, jak i wybór priorytetów mogą okazać się łatwiejsze niż przed dwoma laty. Poza tym lider Platformy bogatszy jest o doświadczenie roku 2005. I inaczej niż wtedy wie już, kto zostanie premierem.