Dwa lata temu inwestorzy liczyli, że wynik wyborów może wywołać duże zmiany na rynkach finansowych. Okazało się jednak, że w rzeczywistości zmiany te były krótkotrwałe, a do tego ich skala była mniejsza od oczekiwanej. Najwidoczniej nauka nie poszła w las, bo w ostatnich tygodniach uczestnicy rynku raczej nie liczyli na spektakularne wahania kursu złotego lub rentowności, spodziewając się raczej, że dotychczasowe oddzielenie sytuacji politycznej i rynkowej pozostanie w mocy. Ale już po ogłoszeniu sondaży przeprowadzonych w lokalach wyborczych inwestorzy rzucili się do zakupów ze wzmożoną siłą.
Dzięki wybuchowi optymizmu rynkowego umocnił się złoty, choć niewątpliwie na jego notowania wpływ miały również czynniki globalne, w tym zmniejszenie awersji do ryzyka. Na wartości zyskały również rządowe obligacje o długich terminach zapadalności. Rentowność papierów dziesięcioletnich w ciągu tygodnia obniżyła się o ponad 0,2 punktu procentowego, i to w sytuacji gdy uczestnicy rynku wciąż dyskontowali kolejne podwyżki stóp przez Radę Polityki Pieniężnej.
Prawdopodobnie za tymi zmianami przemawiały dwa podstawowe czynniki. Po pierwsze, inwestorzy oczekują, że rząd tworzony przez partię głoszącą program liberalny będzie skłonny do zacieśnienia polityki fiskalnej, co zmniejszałoby potrzeby pożyczkowe budżetu, a przez to również ograniczyłoby podaż obligacji. Po drugie, zwycięskie ugrupowanie wielokrotnie opowiadało się za szybkim przyjęciem euro, co doprowadziło do odnowienia gry na konwergencję. Ten drugi czynnik stał się doskonale widoczny w przypadku spreadu 5 x 5 polskich stóp wobec euro, który mierzy oczekiwaną różnicę między stopami w kraju i strefie euro w horyzoncie pięcioletnim. Otóż różnica ta zawęziła się w ciągu tygodnia do około 0,5 punktu procentowego, wobec około 0,9 przed wyborami. Do tego wszystkiego dorzucić można jeszcze zmniejszenie premii za ryzyko związane z przynajmniej częściowym rozwiązaniem niepewnej sytuacji politycznej w kraju.
Na ile ten optymizm może okazać się trwały? Przede wszystkim należy oddzielić od siebie realne implikacje dla polskiej gospodarki związane z wynikiem wyborczym od nastrojów rynkowych. Otóż, chociaż rzeczywiście można spodziewać się bardziej ostrożnej polityki fiskalnej ze strony nowego rządu, wciąż istnieje duża niepewność odnośnie do tego, czy powstająca właśnie koalicja będzie wystarczająco zmotywowana do przeprowadzenia głębokich reform. Ta niepewność wynika choćby stąd, że do każdej większej reformy, która mogłaby zostać zawetowana przez prezydenta, koalicja musiałaby uzyskać w parlamencie dodatkowe poparcie, aby weto odrzucić.
Najbardziej wątpliwa wydaje się jednak możliwość przyjęcia wspólnej waluty już w 2011 roku, co było sygnalizowane przez niektórych liderów zwycięskiej partii. Taka decyzja wymagałaby wejścia do mechanizmu ERM2, stanowiącego swoistą poczekalnię przed przyjęciem euro, już w połowie przyszłego roku. Biorąc pod uwagę niechęć banku centralnego do szybkich decyzji w tej dziedzinie (analiza skutków akcesji do euro ma trwać do końca 2008 roku), tak nieodległa data wydaje się mało prawdopodobna. Biorąc pod uwagę, że po drodze do przyjęcia wspólnej waluty polski rząd będzie się musiał zmagać z organizacją mistrzostw w piłce nożnej, bardziej prawdopodobny jako moment akcesji do strefy euro wydaje się okres 2014-2016. Z powyższych względów wynik wyborczy nie oznacza dla gospodarki początku rewolucyjnych reform, choć zapewne sygnalizuje zmianę kierunku polityki gospodarczej. Dlatego ostatnia reakcja rynkowa może wydawać się przesadzona. Niemniej pomimo tych argumentów chyba nie ma podstaw, aby oczekiwać, że w najbliższym czasie inwestorzy stracą wiarę w polską gospodarkę. W końcu jeżeli uczestnicy rynku uważają, że ryzyko związane z inwestycjami w kraju się zmniejszyło, to niezależnie od rzeczywistych decyzji rządu zmniejszenie premii za ryzyko wystarczy, by wytłumaczyć znaczną część wzrostu notowań polskich obligacji i waluty. Dlatego w najbliższych latach chyba powinniśmy się przyzwyczaić do mocnego złotego, bo trend aprecjacyjny wcale nie musi się szybko skończyć.