Od wyborów minęło już trochę czasu i emocje, które towarzyszyły ogłoszeniu ich wyników, zdążyły już osłabnąć. Obecnie uwaga inwestorów koncentruje się raczej na doniesieniach dotyczących kryzysu kredytowego oraz wzrostu presji inflacyjnej, a nie wydarzeniach politycznych. Ponieważ jednak premier niezbyt często wygłasza swoje exposé, trudno nad nim przejść do porządku dziennego i nie odnieść się do proponowanych zmian.
Podobnie jak w przypadku poprzednich rządów, także i tym razem w przemówieniu znalazła się zapowiedź zwiększenia wydatków (na płace w sferze budżetowej), zmniejszenia obciążeń podatkowych oraz redukcji deficytu budżetowego. Za nowość trudno również uznać dosyć ogólne zapowiedzi likwidacji barier dla przedsiębiorców, rozciągające się od "jednego okienka", aż po uproszczenie prawa gospodarczego oraz ustawy o VAT.
Nie jest jednak tak, że w exposé nie znalazły się żadne istotne deklaracje. Po pierwsze, premier wspomniał, że rządowi zależy na tym, aby bank centralny prowadził odpowiednią politykę monetarną. Wydawałoby się, że to nic wielkiego - w końcu podobne sygnały płynęły już ze strony poprzednich rządów. Różnica polega jednak na tym, że o ile dotychczas poprzez odpowiednią politykę rozumiano wspieranie wzrostu gospodarczego, o tyle tym razem premier użył tego określenia w kontekście utrzymywania inflacji w ryzach. Jest to pierwszy raz od dłuższego czasu, gdy rząd opowiada się za wysokimi, a nie niskimi stopami procentowymi. Z drugiej strony, chociaż te początki wydają się zachęcające i dobrze wróżą przyszłym relacjom rządu z bankiem centralnym, na razie lepiej powstrzymać się od nadmiernych pochwał. Dopiero bowiem praktyka najbliższych lat pokaże, na ile rządzący mogą zaakceptować rosnące stopy procentowe. Szczególnie jeżeli zacieśnieniu polityki monetarnej będzie towarzyszyć osłabienie wzrostu gospodarczego, zwiększenie bezrobocia i problemy z domknięciem budżetu.
Drugim punktem, który zasługuje na uwagę, jest stanowisko nowego rządu wobec przyjęcia euro. W końcu jednym z powodów, dla których rynki entuzjastycznie zareagowały na wynik ostatnich wyborów parlamentarnych, były nadzieje na szybkie zastąpienie złotego wspólną walutą. Na razie nic nie wskazuje jednak, żeby te plany miały się szybko ziścić. Szczególnie, że szef nowego rządu nie wskazał żadnej konkretnej daty wstąpienia do strefy euro, a zamiast tego skoncentrował się przede wszystkim na deklaracjach, że nowy gabinet zrobi wszystko, aby dobrze przygotować Polskę do przyjęcia wspólnej waluty. Z kolei szef resortu finansów zadeklarował, że po wspólną walutę można będzie sięgnąć dopiero w kolejnej kadencji Sejmu. Chociaż nie jest to retoryka przeciwnika euro, trudno jednak na podstawie takich wypowiedzi oczekiwać szybkiego wejścia do unii walutowej. Tym bardziej że zaplanowanie tak ważnego wydarzenia na kolejną kadencję parlamentu oznacza, że data przyjęcie euro w rzeczywistości staje pod dużym znakiem zapytania. Kto bowiem może przewidzieć, czy po kolejnych wyborach rząd nie wybierze opcji opóźniania akcesji?
Pomimo tych wszystkich uwag, rynki finansowe nie są najwidoczniej zaniepokojone zarysem programu nowego rządu. Zresztą nie ma w tym nic dziwnego. Na tym etapie trudno bowiem ocenić, czy ogólne zapowiedzi z exposé mają szanse realizacji, czy też raczej są tylko obietnicami. Dopiero kolejne miesiące przyniosą weryfikację działań. Jeżeli okazałoby się, że z pierwotnych planów nic nie wychodzi, inwestorzy wycofają swój kredyt zaufania. Ale wtedy będzie już za późno na działania.