Minister transportu podał się do dymisji, gdyż uznał, że jego działania są blokowane przez zbyt potężne związki zawodowe. Powód jest oczywisty, motywacja poważna. Można poglądu ministra nie podzielać, ale jego zachowanie jest zrozumiałe. Pytanie tylko, co z tej, nagłośnionej przez media dymisji wyniknie, poza mianowaniem innego przedstawiciela Unii Wolności na to stanowisko?

Dawniej, w latach demokracji przymiotnikowej (czyli socjalistycznej), nie zdarzało się raczej, by minister odchodził, bo nie był w stanie realizować założonego programu. Partia mianowała i zdejmowała, z reguły nie za nieudolność. Częściej za - jak się to teraz mówi - utratę zdolności do kierowania, czyli zaufania towarzyszy. Albo też w ramach nieustannej roszady - Maliniaka z kultury na PGR-y, a Czereśniaka - odwrotnie.Raz tylko podobno było inaczej. Minister (chemii zresztą) w towarzystwie sekretarki bardzo osobistej wyjeżdżał służbową wołgą z podwórca ministerstwa, kiedy dopadła go żona i usiłowała parasolką zaatakować sekretarkę, W efekcie, uczepioną rączki parasola małżonkę mąż wlókł kilkadziesiąt metrów za samochodem, gdy się parasol wewnątrz wołgi otworzył. Skandal zrobił się taki, że towarzysz Wiesław, bardzo jak wiadomo pruderyjny, polecił ministra zwolnić.Począwszy od 1990 r. mieliśmy kilka efektownych dymisji zgoła innego typu. Nie zaliczam do nich odejścia ze stanowiska wymuszonego przez układ polityczny, jak np. Grzegorza Kołodki czy Ryszarda Czarneckiego. Dymisją na znak niezgody na to, co dzieje się w rządzie, było odejście Marka Borowskiego z rządu Waldemara Pawlaka. Andrzej Olechowski rezygnował ze stanowiska dwa razy - jako minister finansów u Jana Olszewskiego i jako szef MSZ u Pawlaka. Tak samo postąpił Władysław Bartoszewski za premierostwa Józefa Oleksego.Były to dymisje merytoryczne, gdy szefowie resortów nie zgadzali się na sposób sprawowania władzy lub nie widzieli możliwości realizowania programu. I to jest w porządku. Na drugim biegunie jako rekordzista jawi mi się Waldemar Pawlak, nie zgadzający się z programem rządu, którym kierował. Zaraz po nim jest obecny szef RCSS Jerzy Kropiwnicki, kontestujący program każdego rządu ze swoim udziałem.W tym momencie nie jest dla mnie ważne, czy Eugeniusz Morawski był dobrym ministrem. Wielokrotnie mówiło się, że jest pierwszy do odstrzału, ale wcale nie było pewne, czy polowanie w ogóle się rozpocznie. Dziś ważne jest, że potrafił odejść w dobrym stylu i że być może jego dymisja stwarza szansę wzięcia się za prywatyzację PKP.Prawda, że rząd i Sejm są w dużej mierze zakładnikami związków zawodowych, ale dymisja tak spektakularna może i powinna być sygnałem, ostrzeżeniem, że dalej tak nie można. Jest też możliwe, że sama zmiana personalna umożliwi rozmowy ze związkami w PKP, które z byłym szefem resortu nie chciały i nie umiały gadać. Szansa ta nie jest duża, ale w poprzednim układzie nie było jej w ogóle.Wiele zależy od tego, kogo Unia Wolności desygnuje na miejsce Eugeniusza Morawskiego. Powinien to być polityk o dużym ciężarze gatunkowym, który mógłby mocno wesprzeć na forum Rady Ministrów Leszka Balcerowicza. Jest on jedynym prawdziwym autorytetem ekonomicznym w rządzie i jest w nim osamotniony. Stale znajduje się pod ostrzałem AWS i bardzo przyda się jeszcze ktoś, kto na posiedzeniach KERM i Rady Ministrów będzie prezentował takie samo spojrzenie na gospodarkę.Z tego punktu widzenia z kilku wymienianych w tym tygodniu kandydatów dwaj byli bardzo dobrzy - Tadeusz Syryjczyk i nasz stały felietonista Janusz Lewandowski. Ostatecznie UW zaproponowała Tadeusza Syryjczyka, z czego bardzo się cieszę. Oznacza to bowiem, że nadal będziemy mogli gościć na łamach Janusza Lewandowskiego.Mam też nadzieję, że za pół roku czy rok nowy minister transportu nie złoży dymisji z powodu niemożności dogadania się z kolejarzami i braku wsparcia w koalicji w dziele reformowania PKP.

JAN BAZYL LIPSZYC