Histerię tworzą histerycy. A histeryków - opinia publiczna. Histerycy ze swymi histeriami są więc klasyczną reakcją podaży. Histerii nie da się zlikwidować, dopóki będzie na nią popyt. A on będzie zawsze. Bo ludzie kochają być histeryzowani.

Najpowszechniej spotykana u nas histeryczna narracja zaczyna się zawsze jednakowo: "nigdzie indziej, w normalnym świecie, coś takiego (tu przymiotnikowy opis) nie mogłoby się zdarzyć". Histeria jest niby zjawiskiem uniwersalnym. Ale jej polska odmiana żywi się jednak nade wszystko naszą dziwacznością, naszą niedojrzałością, dzikością, odmiennością od innych cywilizowanych nacji. Polska histeria jest besserwiserska. Jest wiecznie zbrzydzona. Jest płytka. No, głupia jest po prostu, szczerze mówiąc, jak but z lewej nogi Eusebio.Histeria - nie trzeba chyba dodawać - musi być stadna. Pojedynczy histeryk jest tylko produktem ubocznym wolnego rynku idei. Histeryk nabiera głębi i drapieżności dopiero w stadzie. Wówczas staje się Głosem i Wyrazicielem.A ktoś, kto chce się histerii przeciwstawić? Kto mówi: po pierwsze - to nie tak; po drugie - to nie tylko u nas? Ktoś taki jest zwykłym wariatem. Zamiast telegraficznej dosadności, tak uwielbianej przez odbiorców histerycznego przekazu, antyhisteryk proponuje spokój i rozwlekłość zdrowego rozsądku. Można wprost skonać z nudów.Rzecz przybliżmy sobie na przykładach. Standardem politycznej poprawności jest dziś histeryczne atakowanie europejskiej odmiany państwa dobrobytu i przeciwstawianie jej doskonałego wzorca amerykańskiej deregulacji. Europa jest droga, nieefektywna, niekonkurencyjna.Klapa zachodnioeuropejskiego modelu państwa dobrobytu jest więcej niż oczywista. Wystarczy spojrzeć na wskaźniki bezrobocia, na zdolność do tworzenia nowych miejsc pracy. Jeśli dziś ktoś na międzynarodowej konferencji ze trzy razy nie powtórzy, że pora najwyższa skończyć z europejskim państwem dobrobytu, to ma małe szanse wystąpić na kolejnym sympozjum.A przecież to właśnie na skutek wysokich wydatków socjalnych zachodni Europejczycy żyją dłużej niż Amerykanie, niemowlęta rzadziej umierają, mniej ludzi wypada poza granicę ubóstwa, proporcjonalnie osiem razy mniej mężczyzn w wieku produkcyjnym siedzi w kiciu. Dodajmy związane z tym koszty społeczne (jak proponują w ostatnim zeszycie "Foreign Affairs" William Wallace i Jan Zielonka) do wydatków oszczędnego modelu amerykańskiego, a otrzymamy wynik znacznie bardziej odpowiadający prawdzie, przydatniejszy w debacie o państwie dobrobytu.No tak, ale wówczas szlag z miejsca trafi histeryczną nagonkę na europejski socjalizm. Rozwiązania złe da się zdemaskować bez prostactwa. Ale jest to trudniejsze niż płynięcie na histerycznej fali. Trwa też dłużej. Kto miałby ochotę aż tak się udręczać? Lepiej zamknąć oczy i powymachiwać intelektualnym cepem. W końcu - w słusznej sprawie.Albo weźmy histerię antyzwiązkową. Związki zawodowe są w Polsce straszne, jak nigdzie na świecie: łapczywe, wszechobecne w strukturach państwa, pomyślność kraju mają w głębokim poważaniu. Są - krótko mówiąc - czynnikiem destrukcyjnym, zagrażającym pomyślności naszych reform. Właśnie przepłynęła przez Polskę fala takich enuncjacji.Ktoś, kto zaufałby argumentowi o szczególnym, niepowtarzalnym okrucieństwie polskich związkowców wobec własnego kraju, musiałby bardzo się zdziwić, gdyby dowiedział się, co wyprawiają tacy związkowcy niemieccy, powiedzmy. Otóż, IG Metall bezwstydnie zażądał na przyszły rok wzrostu płac o 6,5%, chociaż nawet dziecko w byłym enerdowskim pegeerze wie, że wskaźnik wzrostu cen konsumpcyjnych wynosi w Niemczech aktualnie 0,7%. To ci dopiero tupecik mają metalowi związkowcy, prawda?Jaki z tego morał? Sprawy wcale nie są takie proste, jak nam wmawiają, a inni mają nawet od nas gorzej? To przecież nie byłby morał, lecz zwykły banialuk. Chodzi o coś innego. O co? O nowe uniwersalne wezwanie: histerycy na Madagaskar!

JANUSZ JANKOWIAK