Chłodnym okiem

W polskim społeczeństwie głęboko zakorzenione są ciągoty egalitarne. Ujawnia się bezinteresowna zazdrość i myślenie w kategoriach psa ogrodnika. Refleksje tego rodzaju nachodzą mnie, kiedy od czasu do czasu słychać głosy w sprawie nadmiernie wysokich wynagrodzeń osób zajmujących wysokie stanowiska w służbie publicznej. Przedmiotem zawiści padają na zmianę członkowie rządu, parlamentarzyści i samorządowcy.Argumenty domagających się niskich wynagrodzeń dla publicznych funkcjonariuszy są zwykle populistyczne i stosunkowo łatwe do podważenia. Twierdzi się najczęściej, że nie jest etyczne, aby minister, poseł, radny bądź burmistrz miasta otrzymywał wynagrodzenie niewspółmiernie wysokie w stosunku do reszty społeczeństwa lub, jak się ostatnio argumentuje, niewspółmiernie wysokie w stosunku do premiera.Przed dalszym wywodem warto sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcemy mieć w Polsce kompetentnych i profesjonalnie przygotowanych do pracy funkcjonariuszy publicznych, czy może naszym celem jest minimalizacja wypłat wynagrodzeń dla tej grupy ludzi, z nieistotnym zresztą w skali kraju efektem finansowym.Jeżeli odpowiedź na pierwsze z powyższych pytań jest pozytywna, to nie ma wyboru. W gospodarce rynkowej nie ma górnego pułapu wynagrodzeń, wobec czego wysokiej klasy profesjonaliści zatrudnieni w prywatnym sektorze uzyskują bardzo wysokie dochody, idące w skali rocznej w setki tysięcy nowych złotych. Nawiasem mówiąc, w krajach o długiej tradycji gospodarki rynkowej dochody takie sięgają milionów, a nawet dziesiątek milionów dolarów.Gdyby wynagrodzenia funkcjonariuszy w służbie publicznej, łącznie z tymi, którzy piastują najwyższe stanowiska i są profesjonalistami wysokiej klasy, miały w rażący sposób odbiegać od standardów panujących w sektorze prywatnym, to reprezentujących odpowiednio wysoki poziom i chętnych do służby publicznej nie byłoby wielu. Tym samym mamy konsekwencje pozytywnej odpowiedzi na drugie z dwu wyżej zadanych pytań: w oczywisty sposób następowałaby negatywna selekcja kadr i jakość rządzenia byłaby kiepska, nie wspominając o podatności na korupcję, jaka powszechnie by się pojawiła.Daleki byłbym od nawoływania do ustalania wynagrodzeń w służbie publicznej na poziomie konkurencyjnym dla sektora prywatnego. Nie można jednak dopuszczać do rażących różnic, które zniechęcałyby do ubiegania się o funkcje i stanowiska publiczne. Weryfikacją jakości pracy bezpośrednio i pośrednio wybieralnych funkcjonariuszy w systemie demokratycznym są przecież wybory. Powinny one skutecznie eliminować niekompetentnych i nieudolnych. Nie chciałbym żyć w społeczeństwie, w którym oszczędza się na wynagrodzeniach dla władz samorządowych i tym samym na jakości życia społeczności lokalnych.Nie wszyscy, jak widać, zdają sobie sprawę z uciążliwości pracy członków gabinetu, posłów, prezydentów dużych miast itd. Do kilkunastogodzinnego dnia pracy trzeba dodać stresy i bardzo często przygniatający ciężar odpowiedzialności. Czyżby to wszystko miało być za "Bóg zapłać"?Miałem okazję odwiedzić pewne miasto leżące przy granicy z Niemcami, z bliźniaczym miastem po drugiej stronie rzeki. Burmistrz polskiego miasta okazał się dynamicznym, rzutkim i przedsiębiorczym człowiekiem. Doprowadził do modelowej współpracy obu grodów, ściągnął dla nich liczące się fundusze unijne, stał się osobą, której z daleka kłaniają się mieszkańcy po obu stronach granicy. Tymczasem jego zarobki na tle blado prezentującego się burmistrza niemieckiego miasta były żenująco niskie.

BOHDAN WYŻNIKIEWICZ

Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową