Wasz dzielny fatso niczym Jazon, pierwszy z Argonautów, wyprawił się po złote runo do kraju Ubu Króla (rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie - tak napisał w przedmowie do swego wiekopomnego dzieła "Ubu Rois" facet o ksywie Alfred Jarry czy jakoś tam).
Pierwsze kroki waszego argonauty w gościnnej Itace, w porcie o nazwie Gatwick, nader obiecujące. Odkrywam cyber-cafe, gdzie za jednego funta sterlinga chłopak w wieku chyba lat 17-18 ustawia mi płaski monitor i pozwala pogmerać w wirtualnym świecie przez 8 minut. Wystarczy, aby sprawdzić ceny akcji w Londynie, chociaż za wcześnie jeszcze na wyniki fixingu w Warszawie. Posuwam swój wózek ku bramce z komórką przy uchu, jako że i u nas niezmiernie trudno dopchać się do maklera. Kupuję w biegu, w korytarzu, 1 tys. akcji Abbey National po 689 penów, kupiłem już dzień wcześniej taką samą liczbę po 719. Przyznam się też bez bicia, że mam jeszcze 2 tys. kupione u innego maklera po 752,5, czyli jestem na papierze mocno do tyłu. Uprawiam po prostu tzw. bottom fishing, czyli metodę wędkarską znaną wielu - pozwala ona na odłów cennych ryb biorących przynętę u dna. Problem w tym, że pod dnem otwiera się dno drugie i trzecie.Abbey National to były angielski potężny "thrift" (amer.), a u nas Building Society. Wybił się na niepodległość, dyrektorzy lubią swoje stołki i apanaże. Cóż, za rogiem już stoi kapitalistyczny smok: LloydsTSB Bank, już merda przymilnie ogonem, ale też ostrzy sobie zęby na wszelki wypadek. Abbey National "biegał" już i po 14 funtów za akcję, bo to dobry kąsek, ma zyski i dywidendy też daje jak się patrzy. Dziś, zdołowany wraz z całym sektorem bankowym do śmiesznych sum, czeka swego losu owieczki na pożarcie. Problem jest tutaj jeden: jeśli ANL-L wraz ze swym sektorem zacznie iść w górę, smok zawyje ze złości i akcje skoczą nagle do minimum 10-12 funtów, to może się stać nawet w poniedziałek rano. Ja sprzedam wtedy to, czego nawet materialnie jeszcze nie kupiłem (nie zapłaciłem) i zbiorę za nic kokosy. Jeśli jednak gnuśny smok nie rozdziawi swej zębiastej szczęki w porę, a akcje znajdą nowe dno, to ja wtedy, proszę koleżeństwa, wezmę nieco po pupci!Bilet, jak zwykle, mam na British Airways, ale linię obsługuje LOT. Czysto, przyjemnie, Europa. Rozwalam się na trzech miejscach, bo samolot zapełniony tylko w 2/5, ale już z powrotem nie będzie gdzie szpilki wetknąć. Dobry tu macie biznes - mówię do stewardesy wracając. Tak już będzie do końca sezonu! - odpowiada mi. Najpierw się żarli między sobą, ten BA i LOT, o kokosy w Europie Środkowej, teraz współpracują. Więc niech już kupią akcje jeden u drugiego i sformalizują to życie na kocią łapę. Ja przynajmniej widzę tu dobre perspektywy.Przyjechałem robić szmalDomek na Podgórzu w stylu zakopiańskim, budowany jeszcze za tow. Bieruta z cegły kradzionej pewnie na budowie Nowej Huty, tynk czarniawy, ale się trzyma. Dolne okna gustownie oklejone gazetą, pewnie przestroga dla kupca, aby tam nie wchodził, bo fundamenty mokre i się walą. W środku siedzi babcia, nie ma 700 zł miesięcznie na CO, które tam jest. Grzeje więc tylko jeden pokój. Żal, bo domek pakowny, zmieściłby i 9 studentów. Puścić by wtedy tylko CO przez 24 godz./dobę i oni tym ciepłem wyparliby wilgoć, a domek by odżył. Cóż, ktoś już dał zadatek, więc on, a nie ja, będzie się teraz martwił. Mało to domków w Krakowie?Ja jestem argonautą, przyjechałem tu robić szmal, a nie wydawać na zmurszałe domki. Jest piątek rano, pogoda świeża, tzn. powietrze nieduszące dziś (na hotelu Cracovia podają jakość powietrza, niczym w Mexico City - jak czerwone, to wieje od huty i trzeba pewnie zakładać maski przeciwgazowe). Więc idę sobie tą ulicą i nagle wpadam w zachwyt: zakochuję się w potężnym garnku ze stali nierdzewnej ze złotymi rączkami, szklane wieczko, dziurka na parę, wszystko za jedyne 110 zł! Nie dziw, że ważę 124 kg i lubię pitrasić zupy na skalę industrialną, aby je potem mrozić na wety. Garnek już mój, więc przez Rynek, w Sienną. Odkrywam po lewej jaskinię spekulantów. Nazywa się toto Krakowski Dom Maklerski czy jakoś tak. W środku, na obrzeżach ringu, niczym murzyni z Jamajki, czekający na wniesienie kogutów do walki, siedzą hanysy, janusze i olszewscy, czekając na notowania ciągłe. Jakiś facet użera się o coś w pakamerze z maklerem przy monitorze. Wychodzę dyskretnie, aby dużym brzuchem nie zwrócić na siebie uwagi hanysów i, rozpoznany, nie oberwać przypadkiem jakimś kiszonym ogórkiem z torebki.Więc dalej, argonauto, dalej płyń przez Kraków po złote runo. Jest ono tuż obok, w potężnym socrealistycznym gmaszysku PKO na ulicy Wielopole. Chcę tam założyć konto internetowe i tak wyrywać w Polsce szmal. Niewiasta w informacji informuje błędnie, no ale to normalka. Odnajduję to BM i jest to większy pokój z zapleczem. Żadnego ringu dla kibiców - i chyba słusznie, wszak ma to być biuro wirtualne. Makler wygląda normalnie, tzn. tak jak makler powinien wyglądać, a nie tak, jak ten widziany uprzednio w pakamerze, który zapewne lubił sobie pochlać. Obsługę mam szybką i sprawną. Reszta należy do mnie.Trzy kartyStaję więc skromnie przy kasie nr 11, oblepionej symbolami kapitalizmu. Wyciągam 3 karty kredytowe, tasuję w ręku jak szuler i wyciągam asa z rękawa: na tę proszę 15 tys. złotych! Facet próbuje na swojej maszynce i mówi mi z żalem: Niestety, bank odmawia! O, k...!!!! Panie, ja tam mam na tej karcie nawet parę funtów kredytu. Tuż przed wyjazdem podniosłem zdolność kredytową do L4.8K, w tym połowa do wybrania gotówką. Panie - żebrzę - ja tym draniom zapłaciłem nawet 10 funtów za ochronę moich kart kredytowych, gdyby mnie ktoś tu w Polsce puknął. Sprawa opiera się o jakieś babsko w Warszawie, której się moje nazwisko nie podoba. Będzie podobno dzwonić do Bank of Scotland. Witaj polski pierdlu (znowu) - myślę sobie. Dawno na Montelupich nie byłem, ostatni raz w 1968. Wtedy się trząsłem z nerwów i głodu, przywieziony z wojskowego aresztu. Starszy celi przejściowej załatwił wtedy dla studenta u kalefaktora dodatkową porcję bigosu i czarnego dobrego chleba, do dziś wspominam to z wdzięcznością. No, a teraz ten kasjer odsyła mnie gdzieś na pół godziny, stara metoda - myślę sobie. Jeśli lewus, to schrzani, a paszport i karty i tak zostaną. Mówię mu, że po takich przygodach to ja się muszę wzmocnić. Wchodzę do baru Pod Jędrusiem i zamawiam podwójnego żywca-portera. Dobrze schłodzony i doskonały w smaku. Wracam na miękkich nogach. W międzyczasie oni faksowali do tych cholernych Szkotów i dostaję 8 tys. złotych. Na dwie inne karty, z mojego własnego banku, wyrywam 10 tys. bez trudności. Mam więc 18K, żyjemy. Żyjemy?! A skąd, mnie się należy z tamtego szkockiego 15, a nie 8, dawaj jeszcze 7K! Więc znowu ten makler dzwoni do Warszawy, a oni na to: bank odmawia wypłaty każdej innej sumy. Panie - mówię - szkoda że pan nie możesz mnie połączyć z nimi, to bym pana nauczył, jak się klnie po angielsku. Poddaję się. Z kwitem w ręku załatwiam ostatnie formalności w BM. Wtem myśl genialna iskrzy się w moich szarych komórkach: skoro mam te 18 balonów, to mogę już zagrać. Kupuję na ciągłych 7 bloczków Stalexportu po 21,40 zł, dzielnie pomagając podtrzymać rynek na tym walorze. Tak więc mam już ogółem 10 bloków, powinni mi dawać na autostradzie zniżkę na toaletę jako poważnemu akcjonariuszowi. Wychodzę z tryumfem, mam już zadatek na to złote runo. Trzeba dbać o grosikiTaksówką do sklepu firmowego Vistuli na Józefinską/Wiślaną, czy gdzie to tam jest, nie wiem, bo porter działa. Już dawno wyliczyłem sobie, że gdy kupię 2 wełniane ubrania, to zwraca mi się bilet do Polski. Fatso fatsem, ale czasy są ciężkie i nie ma co się nadymać, trzeba dbać o grosiki. Przyjechałem nawet gotowy w szubrawej angielskiej koszuli i rowerowych portkach dziurawych w kroku, wszystko po to, aby szmaty zaraz po przebraniu się wyrzucić. Pewnie ci od szmalu też to widzieli i dlatego mnie tak postponowali. Widać brak wśród Polaków wprawy w rozpoznawaniu przebierańców. Byle londyński kelner by zauważył, że szmaciarz ma płaszczyk od Roberta Gee za ok. 400 dolców, a na ręku zegarek z titanium, który ma 17 światowych patentów. No i ta waga, proszę koleżeństwa, ta waga... ileż to szmalu trzeba było przeżreć, aby się tak utuczyć! No więc podaję swoje spisane gabaryty w tej Vistuli. W trymiga pojawia się doskonała ciemnostalowa 3-częściowa wełenka, marynarka w stylu country, 2 pary spodni. Wszystko wełna i tanie. Mierzę i jakby na mnie szyte, a wszystko to z kołka. W międzyczasie zakochuję się w gustownej czarnej koszuli Wólczanki. Wyglądam w niej jak Benito Mussolini. Mam nadzieję, że jednak nie tak samo, jak ten Benito, który, powieszony za nogi na placu w Bolonii obok swojej kochanki Klary Petacci, wisiał niebożę po śmierci, a jego rodacy podbiegali do swojego Duce i bili go po twarzy i pluli na swoje niedawne bożyszcze. Zaopatrzony w ubrania i stos koszul z Wólczanki dostaję nawet kwit, na który wyrwę później VAT na lotnisku w niedzielę. 293 zł do zwrotu, ale bank wyrwie sobie z tego 53 zł, a niech ma. Rachunek jest jednak na przeszło 1600 zł, trzeba płacić tej Vistuli, ale jak? I tutaj znowu szatan podkusił waszego argonautę: wyciągam tę samą kartę banku szkockiego! Czas już do łóżka, nie będę więc długo marudził. Powiem tylko że były znowu dzwonienia do Warszawy, rozmowy z oglądaniem paszportu i mnie pod światło, wreszcie po jakichś 20 minutach szmal wyrwałem. I to jest najważniejsze.
Christopher RobaK (fatso) - londyn