Obok ekonomii klasycznej, neoklasycznej, nowej i starej istnieje też (i ma się całkiem nieźle) ekonomia nie głównego nurtu, szczególnie popularna wśród obieralnych polityków, tzw. ekonomia ludowa.Co to jest ekonomia ludowa, najlepiej pokazać na konkretnych przykładach. Mamy akurat pod ręką dwa, całkiem niczego sobie.Przykład pierwszy będzie cytatem. Oto on: ?Myśmy mówili zawsze: bon (uwłaszczeniowy) nie posiada żadnej wartości, bo w ustawie jest napisane ? bon jest imienny i nie podlega obrotowi, tzn. że go nie można sprzedawać. A więc bon nie może mieć wartości?.To prawo, które, dla przechowania we wdzięcznej pamięci nazwiska odkrywcy, możemy odtąd nazywać ?prawem posła Wójcika?, należy dobrze zrozumieć. Przekreśla ono stare, dawno już nieaktualne prawa popytu, podaży, kształtowania cen. Zaryzykować można nawet twierdzenie, że gdyby Keynes jakimś cudem jeszcze żył, to szybciutko nauczyłby się polskiego i okupowałby nieprzerwanie ławy dla gawiedzi w naszym parlamencie. Bo tam wreszcie zrozumiałby, jak działa rynek nie wypaczony.?Prawo Wójcika? może mieć wprost rewolucyjne zastosowanie. Wyobraźmy sobie, że zakazujemy obrotu ropą naftową i jej pochodnymi. Natychmiast tracą one jakąkolwiek wartość. I rozwiązujemy jedną prostą ustawą problem kryzysu naftowego, likwidujemy poważne źródło światowej inflacji. A przy okazji załatwiamy takie drobne rodzime problemy, jak monopol paliwowy czy Rada Polityki Pieniężnej, która bez inflacji traci rację bytu (no, chyba że zajęłaby się podnoszeniem stóp procentowych w celu pobudzenia krajowych oszczędności, co wymagałoby tylko zmiany odpowiedniego zapisu w ustawie o Narodowym Banku Polskim i konstytucji).Czy to nie jest budujący przykład bardzo praktycznego zastosowania ludowej ekonomii w celach ogłuszająco rozległych? A dorzućmy do tego jeszcze przykład drugi: słynne skracanie czasu pracy. W zgodzie z ekonomią standardową trzeba by powiedzieć ludziom tak: chcecie krócej pracować, chcecie aby inni mogli znaleźć zajęcie? OK. Musicie zaakceptować spadek wynagrodzeń proporcjonalnie większy, niż wynikałoby z samej redukcji czasu pracy. Dlaczego?To proste: ponieważ stałe koszty pracy nie zależą ani od czasu pracy, ani od liczby zatrudnionych. Stąd w miarę skracania czasu pracy produktywność zatrudnionego spada szybciej niż krańcowy koszt jego zatrudnienia. Dla przyzwoitej kapitalistycznej firmy, kierującej się maksymalizacją zysku, oznacza to jedno: zwalniać i zmniejszać produkcję tak długo, aż krańcowe koszty nie zrównają się z krańcową produktywnością.Prościutki modelik popytu na pracę (np. Terry?ego Fitzgeralda z The Federal Reserve Bank of Cleveland) zrozumiałby każdy przeciętny poseł. A wówczas, będąc zwolennikiem skracania czasu pracy, co przecież nie jest karalne, taki poseł musiałby powiedzieć: ludzie, jeśli chcecie, żeby to wszystko trzymało się kupy, to musicie zaakceptować spadek stawek godzinowych.Ekonomia ludowa pozwala ominąć tę nieprzyjemną kwestię bez wdawania się w nudne i nikogo nic nie obchodzące detale. Obiecuje więcej miejsc pracy, te same zarobki i odrobinę dodatkowego czasu wolnego. Jest tak pięknie, że wzruszenie chwyta za gardło i w ogóle nie chce puścić. I to jest chyba przypadek rządu, który w tej sprawie głosu po prostu nie może z siebie wydobyć.Ekonomia ludowa, z jakichś tajemniczych powodów, wydaje się być ostatnio w Polsce górą.

Janusz Jankowiak