Jeden z najbardziej popularnych sposobów znanych nad Wisłą to telefon do Huberta Urbańskiego, później ewentualnie do przyjaciela. Jest on jednak dotąd mało skuteczny, wszak program ?Milionerzy? jeszcze nie wyprodukował żadnego laureata głównej nagrody.Mimo hipotetycznej szansy, generalnie nie tędy droga Drodzy Państwo, jak by powiedział Jerzy Kryszak. Wystarczy z inwestowania uczynić swój styl życia (way of life), inwestować regularnie wystarczająco wysokie kwoty, czynić to mądrze i być oszczędnym. Tak pokrótce na internetowej stronie CNNfn doradza Peter Di Teresa z Morningstara tym, którzy nie urodzili się milionerami, nie wżenili się w fortunę ani nie wygrali na loterii.Peter Di Teresa za te porady zainkasował zapewne niezłą sumkę, ale nie udowodnił, że to działa.George Gleghorn z kalifornijskiego Rancho Palos Verdes, emerytowany inżynier zajmujący się niegdyś techniką kosmiczną, dowiedział się właśnie, że przestały działać nawet mniej ambitne strategie inwestycyjne.30 lat temu upatrzył sobie bezpieczne papiery dwóch solidnych spółek z branży użyteczności publicznej. Wprawdzie kursy ich rosły niezbyt dynamicznie, ale dywidenda była gwarantowana. Z tego powodu walory tego rodzaju korporacji określano jako w sam raz dla wdów i sierot.Gleghorn, obecnie dżentelmen 73-letni, zamierzał pozostawić te akcje swoim spadkobiercom, nie przewidział jednak kryzysu energetycznego w Kalifornii i jego skutków. Od września ubiegłego roku stan jego papierowego posiadania zmniejszył się o ponad 50%. Akcje poleciały gwałtownie w dół jak rosyjskie obligacje ? lamentował. Obie ulubione ?duże, zbiurokratyzowane, ale bezpieczne? utilities zawiesiły też wypłatę dywidendy. Tym gorzej dla niego, że jeszcze bardziej bolesne straty poniósł na akcjach AT&T.Taki konserwatywny inwestor, jak Mr Gleghorn, znalazł się na prawdziwym rozdrożu i nie pocieszy go dowcip o postępowym, agresywnym day-traderze, który zakończył rynkową przygodę z milionem dolarów w kieszeni. Jak to możliwe? Zaczął z pięcioma milionami.Mimo wielu prawdziwych dramatów po obu stronach Atlantyku, nie ulega wątpliwości, że grono milionerów rośnie w siłę. Ilościowo i jakościowo. Najnowsze dowody mamy tuż zza odrzańskiej miedzy, gdzie na cudowne rozmnożenie ludzi majętnych znacząco wpłynął bujny rozkwit equity culture, czyli upowszechniania się nawyku inwestowania w papiery wartościowe ze szczególnym uwzględnieniem akcji.Z ostatnio przeprowadzonego tego swoistego spisu ludności wynika, że liczba obywateli Republiki Federalnej mających na koncie bankowym więcej niż milion euro, w okresie 1996 ? 99 zwiększała się o 5,6% rocznie. Jeszcze szybciej, bo o 10% w skali roku, rosła zamożność tej grupy.30% europejskich milionerów mieszka w Niemczech ? donosi z Frankfurtu nad Menem korespondent ?Financial Timesa?. Podwoiła się liczba posiadaczy akcji, co najwymowniej świadczy o skali inwestycyjnej rewolucji. Obecnie na swoim rachunku ma je co piąty obywatel.Przedtem Niemcy nie wykazywali na tym polu skłonności do ryzyka, zadowalając się lokatami w instrumenty o stałym oprocentowaniu i nieruchomości. Mają więc do odrobienia spore zaległości. Kapitalizacja tamtejszej giełdy to zaledwie 67,8% PKB, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych wskaźnik ten wynosi 181,1%, w Szwajcarii 200,7%, zaś w Zjednoczonym Królestwie, czyli Wielkiej Brytanii, aż 269,3%.Ma to też dobre strony. Minister finansów Hans Eichel nie musi tak bardzo troszczyć się o Deutsche Börse, jak jego amerykański kolega o Wall Street.

Wojciech Zieliński