Prawo Kopernika?

Raport Międzynarodowego Funduszu Walutowego szacujący skutki kryzysu na światowym rynku nieruchomości i poszukujący jego przyczyn, wzbudza wątpliwości i pozostawia niedosyt

Aktualizacja: 27.02.2017 17:06 Publikacja: 23.04.2008 02:35

Można odnieść wrażenie, że od pewnego czasu celem różnych publikacji, a następnie ich medialnych omówień i komentarzy, staje się wywołanie coraz większego strachu, ilustrowanego poziomem możliwych strat instytucji finansowych. Znane mi z ostatniego miesiąca "poziomy strachu" mieszczą się w przedziale 150-945 mld dolarów.

Wieszczenie strat

Liderem jest oczywiście MFW, jak przystało na jego pozycję w świecie. Ale do licytacji przyłączył się też guru inwestorów George Soros, obwieszczając, że światu grozi największy kryzys od II wojny światowej, a nawet porównywalny z Wielkim Kryzysem.

Warto jednak zauważyć, że owe straty to tak naprawdę odpisy na udzielone kredyty, obciążające bieżące wyniki banków. Nie są to jeszcze ostateczne straty i raczej nie wszystkie staną się realne. Spora część wyliczonej straty przez MFW to dość umowne doliczenie obciążeń z innych instrumentów finansowych. Brak możliwości oceny źródłowych materiałów i przyjętej metodologii liczenia strat nie pozwala na ich merytoryczną weryfikację, ale już sama definicja "straty" rozumianej raczej jako odpis bądź utrata wartości aktywów pozwala powątpiewać w pełną wiarygodność prezentowanych analiz. Oczywiście świat ma problem, nie ma co do tego wątpliwości. Ale eksponowane skala i źródła kryzysu są dyskusyjne, a zwłaszcza sposób prezentowania danych.

W swojej diagnozie MFW do głównych przyczyn kryzysu zalicza liberalne regulacje oraz niewystarczającą ocenę ryzyka nowych instrumentów finansowych. Jak na instytucję o takiej pozycji i znaczeniu w świecie oraz adekwatnym zapleczu analitycznym trudno to nazwać przenikliwością badawczą. Czy wobec tego na takiej podstawie można budować racjonalne programy zaradcze? Z reguły w sytuacjach kryzysowych MFW wielu krajom aplikował programy liberalne, które tak skrzętnie w swoich publikacjach wytyka Funduszowi J. Stiglitz.

Po łebkach

Większość znanych mi diagnoz sytuacji na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych razi powierzchownością. Jednym tchem wskazuje się łagodną politykę monetarną amerykańskiej Rezerwy Federalnej i jej liberalną politykę nadzorczą, co zaowocowało słynnymi kredytami subprime. Jednak poczynione szacunki określają ten udział tylko na około 20 procent kredytów hipotecznych. A i tak Alan Greenspan ma wątpliwości co do tych wyliczeń i sam postanowił dokonać ich weryfikacji. Rzeczywiście, inwestycje mieszkaniowe mają znaczący udział w PKB Stanów Zjednoczonych, porównywalny z Wielką Brytanią, ale mniejszy niż w Hiszpanii i Irlandii. Podejrzewać należy, że perturbacje gospodarki amerykańskiej mogą mieć inne, bardziej fundamentalne przyczyny.

Jeszcze niedawno wzorem dla gospodarek Unii Europejskiej był liberalny amerykański system gospodarczy. Kraje strefy euro tkwiły w marazmie gospodarczym, a gospodarka amerykańska pędziła, zawdzięczając swoje szybkie tempo rozwoju - zdaniem wielu uznanych ekonomistów - liberalizmowi i polityce Fed, a przede wszystkim Greenspanowi.

W słowa szefa Rezerwy Federalnej wsłuchiwał się cały świat finansowy. A analitycy rozbierali wypowiadane zdania (jak w szkole: co poeta miał na myśli?) i podziwiali jego przenikliwość. Niekwestionowany dla prawie wszystkich guru finansów, a nawet "maestro", staje się obecnie głównym winowajcą wszelkiego zła w gospodarce światowej. Nawet dla najbliższych współpracowników (w tym i przyjaciół) z Fed. Ex post udowadniają swoją przewagę analityczną nad Greenspanem i z dużą "przenikliwością" pokazują publicznie jego błędy. Inni "spece" od polityki monetarnej (nasi też) dokładają mu za całe 18 lat.

Niewątpliwie analiza przeszłości i wnioski z niej wynikające to ważne doświadczenie dla obecnych architektów polityki monetarnej i gospodarczej. Ale dzisiejsi krytycy byłego szefa Rezerwy Federalnej, a do niedawna jego gorący zwolennicy, stracili zupełnie swoją wiarygodność.

Niedorozwój i nowoczesność

Warto zrobić także krótki przegląd porównawczy na krajowym rynku publicystów. Ich teksty ostatnich lat, odnoszące się przede wszystkim do rynków finansowych czy sektora bankowego skłaniają do niewesołych refleksji. Tym bardziej że "działkę uprawiają" główni ekonomiści lub analitycy reprezentujący instytucje z tego obszaru.

Po ostatnich podwyżkach stóp procentowych NBP i rosnącym oprocentowaniu kredytów złotowych pojawiają się alarmistyczne głosy o zagrożeniach niewypłacalnością kredytobiorców i tym samym nadchodzących problemach dla polskich banków. Niektórzy nawet wprost zaliczają sporą część kredytów hipotecznych do kategorii subprime, przytaczając przykłady niefrasobliwości banków przy liczeniu zdolności kredytowej i niskich lub żadnych wymaganiach wkładu własnego.

Z nagłówków niektórych gazet wynika, że kryzys w Polsce na wzór amerykańskiego to tylko kwestia czasu, bo jego nieuchronność to oczywista oczywistość (używając słów klasyka). Jeszcze trochę i pojawią się głosy o potrzebie ograniczenia inwestycji mieszkaniowych, aby ich większy udział w PKB nie doprowadził do scenariusza amerykańskiego (przypomnijmy, że dla wielu ekonomistów budownictwo mieszkaniowe miało być kołem zamachowym naszej gospodarki). Inni natomiast, oddychając z ulgą (i to bankowcy z zacnych instytucji) wskazują na nasze niebywałe szczęście, które uchroniło nas przed najgorszym, a jest nim? niedorozwój polskiego rynku finansowego i brak operacji sekurytyzacyjnych wraz z innymi towarzyszącymi instrumentami. Wobec tego kryzys nam nie grozi, ale to nie zasługa menedżerów (w tym prezesów) w zarządzaniu ryzykiem, ale? niewystarczających kwalifikacji w adaptowaniu "nowoczesnych" instrumentów finansowych. Z taką odważną samokrytyką można było się spotkać w czasach słusznie minionych.

Wujek dobra rada

W dobie rosnącego oprocentowania kredytów hipotecznych pojawia się całe mnóstwo rad dla dłużników. Przede wszystkim wydłużyć okres kredytowania, no i - oczywiście - przewalutować kredyt na franki szwajcarskie (tak na marginesie - dolar jest już tańszy).

Warto zauważyć, że przecież ci sami publicyści, a także i niektórzy bankowcy prowadzili wielką akcję edukacyjną zadłużania się w walucie rodzimej. Taki cel miała wymuszona na nadzorze słynna Rekomendacja S, a teraz w mediach ilustruje się problem różnicą w obciążeniu kredytem złotowym i we franku. A wniosek oczywisty - kredyt tylko we frankach. Osobiście preferowałbym jena (zupełnie poważnie). Na Węgrzech to mocno chodliwy kredyt, a do nas jakoś nie dociera.

Publicyści, gorący wyznawcy liberalizmu w gospodarce, krytykując Fed za liberalną politykę nadzorczą, wskazują na potrzebę zaostrzenia polskich regulacji nadzorczych. Oznacza to wiarę w możliwości nadzoru bankowego wcześniejszego przewidywania trendów rynkowych i obiektywnego zidentyfikowania nadchodzącego ryzyka wraz z jego wyceną. A następnie przygotowania racjonalnych regulacji ostrożnościowych, redukujących owo ryzyko. Skoro to możliwe? Przecież tyle lat mieliśmy gospodarkę centralnie planowaną...

Naprawdę trudno nadążyć za liderami polskiej publicystyki. Niektórzy z nich totalnie skrytykowali kandydata na wiceprezesa NBP, który widział możliwość interwencji na rynku walutowym, gdyby złoty umocnił się wobec euro na poziomie 3,40-3,45. Kurs ma wyznaczać rynek, a nie organ władzy państwowej - tak orzekli. Operacje otwartego rynku oraz regulowanie nimi płynności, tym samym i ceny pieniądza, ma przyzwolenie (co prawda nie u wszystkich), ale kurs nie ma prawa być regulowany. Bądź człowieku mądry i pisz wiersze!

Wydaje się, że dla sporej części publicystów ekonomicznych zachowanie metodologicznej spójności w wypowiedziach i pisanych tekstach nie ma żadnego znaczenia - taka wartość nie istnieje.

Z innej półki

Na tym tle artykuł prof. Jerzy Osiatyńskiego "Czy wzrostem stóp procentowych zdołamy pokonać inflację?" ("Rz", 8 kwietnia) to zupełnie inna cywilizacja publicystyczna. Dla zdecydowanej większości piszących w tej sprawie, a chyba i członków RPP, zaostrzanie polityki monetarnej stanowi obiektywną konieczność. Nieomal rację stanu. Tymczasem chłodna analiza J. Osiatyńskiego (statystycznie udokumentowana) nieco narusza fundamenty i logikę głoszonych tez, stanowiących merytoryczne zaplecze obranego obecnie kierunku polityki monetarnej.

Przytoczone dane wskazują, że na stopę inflacji w 65-80 proc. wpływają czynniki znajdujące się poza kontrolą polityki monetarnej (głównie światowe ceny paliw i żywności). Natomiast oddziaływanie na pozostałe wymaga konsolidacji działań wespół z rządem. Można jedynie mieć wątpliwość, czy samo werbalne wskazanie konieczności współpracy może być skuteczne. Chyba przydałoby się instytucjonalne wsparcie...

Reakcja na wywód J. Osiatyńskiego była natychmiastowa, a przedstawiciel modelowych rozwiązań istotę swojego poglądu zawarł w tytule publikacji "RPP jest od niskiej inflacji - rząd na tej inflacji wisi" ("Rz", 10 kwietnia). To tak jak z Greenspanem, który - jako liberał - tak naprawdę, w duchu źle się czuł z niskimi stopami (tak ostatnio powiedział).

Jednak publikacja prof. J. Osiatyńskiego to modelowy przykład, zarówno co do treści, jak i formy oraz spójności metodologicznej prowadzonej analizy. Niestety, ginie ona w tłoku innych publikacji, powierzchownie komentujących ważne zdarzenia gospodarcze i decyzje z tym związane. Odbiorcę trzeba zaszokować poziomem strat instytucji.

Doradca Prezesa BOŚ

Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego
Gospodarka
Ludwik Sobolewski rusza z funduszem odbudowy Ukrainy