Można odnieść wrażenie, że od pewnego czasu celem różnych publikacji, a następnie ich medialnych omówień i komentarzy, staje się wywołanie coraz większego strachu, ilustrowanego poziomem możliwych strat instytucji finansowych. Znane mi z ostatniego miesiąca "poziomy strachu" mieszczą się w przedziale 150-945 mld dolarów.
Wieszczenie strat
Liderem jest oczywiście MFW, jak przystało na jego pozycję w świecie. Ale do licytacji przyłączył się też guru inwestorów George Soros, obwieszczając, że światu grozi największy kryzys od II wojny światowej, a nawet porównywalny z Wielkim Kryzysem.
Warto jednak zauważyć, że owe straty to tak naprawdę odpisy na udzielone kredyty, obciążające bieżące wyniki banków. Nie są to jeszcze ostateczne straty i raczej nie wszystkie staną się realne. Spora część wyliczonej straty przez MFW to dość umowne doliczenie obciążeń z innych instrumentów finansowych. Brak możliwości oceny źródłowych materiałów i przyjętej metodologii liczenia strat nie pozwala na ich merytoryczną weryfikację, ale już sama definicja "straty" rozumianej raczej jako odpis bądź utrata wartości aktywów pozwala powątpiewać w pełną wiarygodność prezentowanych analiz. Oczywiście świat ma problem, nie ma co do tego wątpliwości. Ale eksponowane skala i źródła kryzysu są dyskusyjne, a zwłaszcza sposób prezentowania danych.
W swojej diagnozie MFW do głównych przyczyn kryzysu zalicza liberalne regulacje oraz niewystarczającą ocenę ryzyka nowych instrumentów finansowych. Jak na instytucję o takiej pozycji i znaczeniu w świecie oraz adekwatnym zapleczu analitycznym trudno to nazwać przenikliwością badawczą. Czy wobec tego na takiej podstawie można budować racjonalne programy zaradcze? Z reguły w sytuacjach kryzysowych MFW wielu krajom aplikował programy liberalne, które tak skrzętnie w swoich publikacjach wytyka Funduszowi J. Stiglitz.