Siedmioosobowy skład zarządu nie ułatwia pracy Polskiej Grupie Energetycznej. Coraz częściej pracownicy spółki mówią, że menedżerom dużo czasu zajmuje wypracowanie wspólnego stanowiska w wielu kwestiach. Decyzje przekraczające czynności zwykłego zarządu podejmowane są kolegialnie i do zatwierdzenia każdej z nich potrzeba co najmniej czterech głosów na tak. A to, jak się okazuje, wcale nie taka prosta sprawa.
Do połowy roku zarząd PGE działał w trzyosobowym składzie. Na nową kadencję rada nadzorcza wybrała pod koniec czerwca cztery osoby, a w drugiej połowie lipca walne zgromadzenie PGE (czyli de facto minister skarbu) powołało kolejne trzy, w tym obecnego prezesa Tomasza Zadrogę. - Trzech członków zarządu to za mało dla tak ogromnej spółki. Ale obecna sytuacja w PGE potwierdza wcześniejsze obawy, że przy siedmiu osobach w jej władzach zaczyna wkradać się chaos - usłyszeliśmy od osób będących blisko grupy.
Krzyżujące się kompetencje
Co więcej, tak duże rozszerzenie zarządu spowodowało, że potrzebne mogą być zmiany w strukturze organizacyjnej PGE jako spółce holdingowej. W dotychczasowym trybie pracy wszystko było dostosowane do tego, że spółka ma prezesa i dwóch jego zastępców. Obecnie poszczególni wiceszefowie spółki odpowiadają za: wytwarzanie, inwestycje i rozwój, zasoby ludzkie, finanse, handel, a także kwestie prawne. Przy takim podziale kompetencji okazuje się, że pracownicy poszczególnych departamentów mogą dostawać polecenia od różnych wiceprezesów.
Na rynku pojawiają się także pogłoski o pierwszych tarciach personalnych wewnątrz zarządu. Chodzi o to, że w grupie siedmiu osób kierujących obecnie PGE znajduje się Paweł Urbański, były prezes spółki, który obecnie jest odpowiedzialny za sprawy inwestycji i rozwoju. Po pierwsze, część nowych członków zarządu podchodzi do niego z dystansem. Po drugie - według naszych rozmówców - między nim a Tomaszem Zadrogą mogą istnieć różnice zdań co do strategii spółki.