Warszawska giełda, podobnie zresztą jak inne światowe rynki, postawiła w piątek bardzo mocno na to, że czwartkowy wzrost w Ameryce i jego kontynuacja w początkowej części piątkowej
sesji jest zapowiedzią zażegnania kłopotów, jakie trapiły giełdy w pierwszej połowie tygodnia i wcześniej. Inwestorzy założyli przy tym, że planowane działania zapobiegną też potencjalnym problemom w przyszłości.
O ile można mieć nadzieję, że w tym pierwszym względzie się nie mylą i pomoc będzie bardziej skuteczna niż w poprzednich miesiącach, to w tej drugiej kwestii można mieć obawy. Sytuacja w globalnych gospodarkach i na rynkach finansowych od dłuższego czasu rozwija się po myśli pesymistów i co chwila znajdują się nowe problemy. W takich warunkach trudno myśleć o ukształtowaniu trwałego ruchu w górę.
Byłby on możliwy, gdyby notowania spadły w tak dużym stopniu, że moglibyśmy mówić o uwzględnieniu w wycenach wszystkich potencjalnych zagrożeń. Chodzi tu o taki ruch, jaki na przykład miał miejsce między grudniem 2001 r. a lipcem 2002 r. w USA, kiedy
niedługo po bankructwie Enronu nastąpiła przecena o mniej więcej 30 proc.