Panuje bowiem dość powszechne przekonanie, że banki centralne oraz politycy muszą coś zrobić, by zapobiec rozprzestrzenianiu się kryzysu. To piękne słowa, ale kompletnie nierealne. Kryzysu zatrzymać bowiem się nie da i nadal będzie on zataczał coraz szersze kręgi. Aby dokładnie zdiagnozować aktualną sytuację, trzeba na samym początku zdefiniować określenie „kryzys", które stało się ostatnimi czasy niezwykle powszechne. Popularna nomenklatura skupia się tylko na jednym jego obliczu, tzn. zadłużeniu peryferii strefy euro. Otóż to niejedyne z jego ognisk, na dodatek niekoniecznie najważniejsze w kontekście globalnym. Zapomina się bowiem o coraz bardziej widocznym spowolnieniu w Chinach, co dobitnie sygnalizuje rynek surowców, gdzie indeks CRB od swojego lokalnego szczytu z tego roku spadł o 17 proc. Dodatkowo gospodarka USA – dotychczas uznawana za niezwykle odporną na globalne zawirowania – wykazuje pierwsze oznaki słabości, co wyraźnie uwidocznił ostatni comiesięczny raport z rynku pracy. Po samym raporcie zaczął się klasyczny proces szukania winnych i wygodną przyczyną wszelkiego zła stały się oczywiście europejskie zawirowania. To jednak nie wydaje się takie proste.

Warto porównać czerwcowe zachowanie europejskich indeksów, gdzie doświadczyliśmy dość znacznego odbicia na parkietach w Madrycie i Mediolanie, a na samym ogonie znalazł się dotychczasowy lider kontynentu w postaci niemieckiego DAX-a. Słabość giełdy we Frankfurcie zapewne nie jest przypadkowa i w znacznej części może wynikać z dyskontowania dalszego globalnego spowolnienia.

Nie zapominajmy bowiem, że dobra koniunktura za naszą zachodnią granicą w znacznej mierze wynika z nastawienia na eksport, między innymi do Chin. Oczywiście rynek nie porusza się liniowo i istnieje szansa na letnią zwyżkę.

Ziarnem pod nią są minorowe nastroje inwestorów, które według różnych ankiet sięgnęły poziomu z września ub.r. Odbicie to jednak niekoniecznie powrót do trendu wzrostowego, o który w obliczu globalnego spowolnienia będzie niezmiernie ciężko.