Co ciekawe, dyskutanci nie koncentrowali się aż tak bardzo na planach wprowadzenia nowego podatku. Choć nie było to powiedziane wprost – przedstawiciele większych firm niemal za pewne przyjmowali, że będzie to problem dostawców, przedstawiciele firm mniejszych ostatecznego adresata obciążeń podatku upatrywali zaś dla odmiany w klientach. Jako największe problemy handlu jawiły się dwie kwestie. Pierwszą była stosunkowo mała rentowność. Zysk, jaki udaje się wypracować, odnoszony do jednostki zrealizowanego obrotu uznawany jest powszechnie za mocno niezadowalający. Kwestia druga wiąże się mocno z pierwszą. Handlowcy świadomi są, że ich oferty pracy nie zawsze prezentują się atrakcyjnie na tle oferowanych przez innych przedsiębiorców.

Poprawy sytuacji handlowcy wypatrują głównie w stopniowej poprawie sytuacji finansowej klientów, przekładającej się na wzrost popytu generowanego większymi dochodami i równocześnie zwiększającą się skłonnością banków do finansowania gospodarstw domowych. Problem główny to wzmiankowana już „stopniowość" owej poprawy. Nawet zwiększenie dochodów do dyspozycji, związane z dodatkiem na dzieci, nie musi okazać się wystarczające. Od strony redukcji kosztów nie widać też specjalnych perspektyw. Dostawcy mocno są już bowiem dociśnięci, a płace personelu do nadmiernych nie należą. Wygląda więc to na zagadnienie nierozwiązywalne.

Tymczasem pomysł poprawienia owych proporcji (zwłaszcza w zakresie ograniczenia kosztów sprzedaży) „leży na stole" od pewnego już czasu. Jest on jednak komentowany raczej przez pryzmat spraw natury światopoglądowej, nie zaś ekonomiki procesu. Chodzi tu mianowicie o pomysł ograniczenia czasu działania sklepów o niedzielę. Oczywiście wielu sprzedawców poda argument, iż właśnie w weekendy generuje się spore obroty, więc zamykanie sklepów na ten czas to strzał w kolano (bo klientów przejmie konkurencja). To oczywiście racja, jak długo mówimy o skali mikro i decyzjach pojedynczych przedsiębiorców. Jednak przy zmianie całego systemu nikt w dni „zakazane" nie realizowałby obrotów. Koszty spadłyby poważnie, a utargi w skali globalnej raczej niezauważalnie (popyt jest znacznie bardziej zależny od zasobów finansowych gospodarstw domowych, zdecydowanie mniej zaś od okresu, w jakim towary są dostępne).