Doskonale pokazuje to, jak trudne jest prognozowanie krótkoterminowych ruchów notowań. Dlatego także teraz z przymrużeniem oka warto traktować wszelkie przewidywania. A paleta przewidywań jest szeroka – począwszy od ultraoptymistycznego scenariusza, według którego na wykresie powstało coś w rodzaju formacji „flagi" zapowiadającej kontynuację hossy, a skończywszy na takim, w którym po chwilowym naruszeniu rekordów (2126 pkt w cenach zamknięcia) fala poprawy nastrojów załamie się. Największym problemem jest to, że powrót S&P 500 w pobliże szczytów oznacza, że walory za oceanem znów są relatywnie drogie, wyceniane na prawie 17-krotność prognozowanych zysków. Dla porównania: w styczniowym dołku była to mniej więcej 15-krotność. Aby hossa była kontynuowana, konieczny byłby dalszy wzrost wskaźników P/E z tych i tak już wysokich pułapów (co trochę trudno sobie wyobrazić w obliczu zacieśniania polityki pieniężnej przez Fed) i/albo szybki wzrost (prognozowanych) zysków spółek. Z tymi zyskami ostatnio jest raczej tak sobie – na początku roku prognozy były ostro obcinane, ostatnio sytuacja się ustabilizowała. Szybki wzrost zarobków spółek byłby dużą niespodzianką. Widać zatem, że okoliczności są problematyczne.