Od kilku lat obserwowanie wydarzeń na sporej części giełd było zajęciem wyjątkowo nudnym, choć posiadacze akcji mieli powody do zadowolenia. Dotyczy to w szczególności Wall Street, gdzie indeksy od końca 2018 r. szły w górę niespiesznie, ale konsekwentnie, przy czym dzienne wahania rzadko przekraczały kilka dziesiątych procent. Z taką zmiennością jak obecnie nie mieliśmy do czynienia od czasów globalnego kryzysu finansowego. Nie jest przy tym do końca jasne, czy jest to efekt podwyższonych do granic możliwości emocji inwestorów, czy rozkalibrowania automatycznych systemów inwestycyjnych, których udział w obrotach na nowojorskim parkiecie szacowany jest nawet na 70 proc., a na pozostałych największych światowych giełdach ten odsetek jest podobny. Tak czy inaczej, zmiany wartości indeksów sięgające 3-4,5 proc. są od końca lutego nową normą, a diametralne zmiany kierunku ruchu wskaźników z sesji na sesję też zaczynają robić już mniejsze wrażenie.
W górę i w dół
Dotyczy to w szczególności ostatnich dni. W miniony poniedziałek S&P500 skoczył o 4,6 proc., dzień później spadło 2,8 proc., by w środę wzrosnąć o 4,2 proc. W tych warunkach mówienie, że w ciągu tygodnia indeks wzrósł lub spadł o 3 czy 4 proc. nie ma wielkiej wartości informacyjnej. Wyjątkiem był poprzedni tydzień, w którym S&P 500 zniżkował o 11,5 proc. W trakcie minionych czterech sesji wzrósł o 2,4 proc., ale w trakcie każdej z nich wahał się od 2,5 do 4,5 proc. To raj dla daytraderów i ból głowy dla zwykłych inwestorów, nawet jeśli stosują długoterminowe strategie. Na giełdzie we Frankfurcie zmienność była w ostatnich dniach o wiele mniejsza i nie przekraczała 1,5 proc. na sesję. Do czwartku DAX rósł o zaledwie 0,5 proc., oscylując wokół 12 tys. pkt, czyli poziomu najniższego od października ubiegłego roku. Momentami próbował testować techniczne wsparcie z sierpnia 2019 r., ale do ówczesnego minimum nie dotarł. Trochę podobnie było w Paryżu, gdzie CAC40 trzymał się okolic 5400 pkt, z tą różnicą, że do czwartku rósł o 1,1 proc., ale w poniedziałek sierpniowe minimum miał na liczniku. Indeks giełdy w Mediolanie tracił w trakcie pierwszych czterech sesji minionego tygodnia 2 proc. (po spadku w poprzednim tygodniu o ponad 11 proc.), co jest wynikiem adekwatnym zarówno względem sytuacji we włoskiej gospodarce, jak i nasileniem epidemii koronawirusa.
Niepokój związany z epidemią zdecydowanie przeniósł się z parkietów azjatyckich na europejskie, ale nasz kontynent był nim obdzielony nierówno. Ponownie najmocniej zniżkowały indeksy w Atenach i Sofii, ale na giełdach w Turcji i na Węgrzech miało miejsce zdecydowane odreagowanie wcześniejszych spadków, sięgające 5,5-6 proc. Nie najgorzej radził sobie wskaźnik rynków wschodzących, zwyżkując do czwartku o 2,5 proc., po wcześniejszym spadku o prawie 6,5 proc. W tym odreagowaniu spory udział miał rosnący o 6,6 proc. Shanghai Composite, który z niewielką nawiązką odrobił straty z poprzedniego tygodnia. To zapewne efekt zarówno sygnałów o opanowaniu sytuacji zdrowotnej w tym kraju, jak i działań podjętych w celu ograniczenia negatywnych skutków epidemii dla gospodarki.
W skali globalnej niepokój w tych kwestiach nadal jest jednak silnie obecny mimo zaskakującej i radykalnej decyzji Fed o obniżeniu stóp procentowych o 0,5 pkt proc. jeszcze przed mającym się odbyć 18 marca planowym posiedzeniem oraz informacji o przeznaczeniu przez Bank Światowy 12 mld USD i przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy 50 mld USD na pomoc krajom dotkniętych epidemią. Paradoksalnie, decyzja Fedu bardziej rynki przestraszyła, niż uspokoiła, a działania BŚ i MFW nie zrobiły na nich większego wrażenia.
Rzeczywistą skalę obaw przed skutkami epidemii widać najbardziej wyraźnie na rynku długu. Rentowność amerykańskich dziesięcioletnich obligacji skarbowych systematycznie ustanawia historyczne minima, spadając w czwartek do 0,92 proc. Taka sama tendencja jest w przypadku obligacji skarbowych większości państw, nie wyłączając Polski. Rentowność naszych dziesięciolatek sięgała w czwartek 1,7 proc. i była o ponad 0,5 pkt proc. niższa niż w połowie stycznia.