Poziom wycen akcji to zawsze temat mocno kontrowersyjny. Opinie mogą się zasadniczo różnić w zależności np. od użytego wskaźnika czy też badanego horyzontu czasowego. Nie mówiąc już o tym, że nawet ten sam wskaźnik może przybierać rozmaite wartości na różnych rynkach.
Wszystko to postaramy się zobrazować, posiłkując się popularnymi wskaźnikami CAPE (cyclically-adjusted P/E) obliczanymi zgodnie z koncepcją opracowaną niegdyś przez noblistę prof. R. Shillera. CAPE tym różni się od standardowej wersji P/E, że w mianowniku wstawia się zysk na akcję uśredniony za ostatnie dziesięć lat po skorygowaniu o inflację.
Koncepcja CAPE okazała się trafna chociażby przed rokiem. Bezpośrednio po „koronakrachu" zwracaliśmy uwagę, że nie należy przykładać nadmiernej wagi do wyskoku standardowych wskaźników P/E opartych na prognozach zysków na skutek gwałtownego cięcia tych prognoz przez analityków. Pokazywaliśmy bowiem, że mało podatny na recesyjne turbulencje CAPE zanurkował w przypadku Wall Street w okolice wieloletniej średniej.
Teraz jednak sytuacja wygląda już zupełnie inaczej. Potężna fala hossy trwająca od czasu pandemicznego krachu wywindowała CAPE do poziomu najwyższego od ponad 20 lat (36,8 na koniec marca w przypadku MSCI USA).
Podczas gdy przed rokiem CAPE na Wall Street był w 54. percentylu historycznego przedziału wahań, to obecnie (koniec marca) zawędrował w okolice 93. percentyla. To drastyczna zmiana, szczególnie w tak krótkim horyzoncie czasowym. Nie powinno więc dziwić, że co chwila pojawiają się głosy na temat drożyzny na amerykańskim rynku akcji.