Fuzja Betacomu i EO Networks od samego początku (umowa inwestycyjna została podpisana w lutym) budzi spore kontrowersje. Giełdowa spółka dostarczająca sprzęt i usługi IT łączy się z dużo mniejszym podmiotem na warunkach jak równy z równym. Tymczasem na koniec I półrocza tego roku Betacom miał 19,1 mln zł kapitałów własnych, podczas gdy EO Networks, które zajmuje się produkcją software’u i usługami IT, tylko 4,6 mln zł.
Suma bilansowa firm wynosiła odpowiednio: 37,7 mln zł i 8,18 mln zł. Właściciele EO Networks, w zamian za przenoszone udziały, mieli pierwotnie objąć 1,34 mln nowych akcji Betacomu stanowiących prawie 40 proc. podwyższonego kapitału spółki. W sierpniu strony podpisały jednak aneks zmieniający parytet wymiany akcji na jeszcze korzystniejszy dla EO Networks. Jego właściciele mają dostać 1,98 mln akcji Betacomu stanowiących blisko połowę podwyższonego kapitału.
Zmiana parytetu, jak tłumaczył Mirosław Załęski, prezes giełdowej spółki, była podyktowana faktem, że EO Networks rozwija się znacznie szybciej niż Betacom. Po sześciu miesiącach bieżącego roku obrotowego (zaczął się 1 kwietnia) Betacom ma 2 mln zł straty netto. Tymczasem EO Networks zarabia. Narastająco do końca października ma 2,3 mln zł zysku netto. Spolegliwość Załęskiego może trochę dziwić. Sprawa wygląda jednak zupełnie inaczej, jeśli spojrzymy na nią z zupełnie innej perspektywy.
[srodtytul]Długie przygotowania[/srodtytul]
Żeby poznać tło fuzji Betacomu i EO Networks, warto cofnąć się do końca 2008 r. Wówczas w akcjonariacie giełdowej spółki, przekraczając próg 5 proc. głosów, pojawiają się fundusze z rodziny Totmes, m.in. Totmes TMT. W lutym 2009 r. mają już 10 proc. papierów. W lipcu posiadają ponad 20 proc. walorów i zostają największym akcjonariuszem firmy.