Chciała go zatrudnić Legia Warszawa, a po dezercji Paulo Sousy jego nazwisko przewijało się w medialnych spekulacjach dotyczących potencjalnych następców Portugalczyka w roli selekcjonera reprezentacji Polski. Obok Adama Nawałki, Czesława Michniewicza, Michała Probierza czy Jacka Magiery i zastępu mniej lub bardziej znanych kandydatów z zagranicy.
– Miło słyszeć swoje nazwisko w tym gronie, szczególnie że w tym kontekście zaczynało się pojawiać ono już przed rokiem. Ciągle jednak chodzi o wymiar medialny. Na razie odbieram to w kategoriach nakarmienia własnego ego niż realnej szansy – stwierdził Papszun w niedawnej rozmowie z „Przeglądem Sportowym". Nie ukrywał, że prowadzenie drużyny narodowej to jego marzenie, ale dodał, że na posadę selekcjonera trzeba zasłużyć.
Na kadrę przyjdzie czas
Papszun ma predyspozycje, by trenować reprezentację, ale chyba mało kto wierzył, że gdyby pojawiła się konkretna propozycja z PZPN, zgodziłby się ją przyjąć i gasić pożar w kadrze.
To nie jest dobry moment na rozpoczynanie przygody z reprezentacją. Można więcej stracić, niż zyskać. Sprzątanie bałaganu po Sousie to zadanie niewdzięczne. Zwłaszcza dla kogoś, kto pracuje na swoją markę. Czasu na treningi z piłkarzami przed marcowymi barażami o mundial będzie niewiele. A jeśli nie uda się awansować na mistrzostwa w Katarze, drużynie pozostaną w tym roku tylko mecze w Lidze Narodów, wciąż traktowanej jako turniej drugiej kategorii.
Ewentualnego potknięcia w barażach mogłoby nie zrekompensować nawet wysokie wynagrodzenie, Sousa mógł liczyć na około 300 tys. zł.