Czas odświeżyć diagnozę sytuacji na rynkach wschodzących. Bezpośrednim impulsem są ostatnie wydarzenia. Indeks MSCI Emerging Markets w końcówce lipca zanurkował do poziomu najniższego od grudnia ub.r., łamiąc techniczny poziom wsparcia na wysokości lokalnych dołków z marca i maja. Zejście indeksu do 7-miesięcznego minimum to zdarzenie, z jakim nie mieliśmy do czynienia jeszcze od czasu ubiegłorocznego „koronakrachu". Zdarzenie, które zdecydowanie odbiega też od tego, co dzieje się na rynkach rozwiniętych, w szczególności na Wall Street.
Uwaga na Chiny
Pęknięcie poziomów wsparcia nastąpiło w atmosferze szeroko opisywanej w mediach „ofensywy" regulacyjnej chińskich władz przeciwko sektorom nowej ekonomii. Naszym zdaniem zadyszka emerging markets ma jednak dużo szerszy kontekst. Przypomnijmy, że stagnacja notowań trwa od I kwartału (szczyt hossy został ustanowiony jeszcze 17 lutego). Już na początku roku pisaliśmy, że akcje na rynkach wschodzących są obarczone „ciężkim bagażem oczekiwań", tzn. trudno będzie sprostać wygórowanym i wyjątkowo zgodnym (wg globalnego sondażu Bank of America) nadziejom inwestorów.
W sferze technicznej wcześniejsze przegrzanie emerging markets można zobrazować za pomocą odchylenia indeksu MSCI EM od 200-sesyjnej średniej. W punkcie kulminacyjnym hossy, w końcówce stycznia, przekraczało ono +27 proc. i było największe od 2009 roku.
Dobra wiadomość jest taka, że wg obu kryteriów będący przeszkodą w dalszej wędrówce „ciężki bagaż oczekiwań" został mocno odchudzony. Wg lipcowego sondażu BofA odsetek netto zarządzających funduszami, którzy deklarują przeważenie emerging markets w portfelach, spadł do 14 proc. (poziom najniższy od roku) wobec aż 62 proc. w trakcie styczniowej euforii.
Podobnie odchylenie MSCI EM od 200-sesyjnej średniej „przekręciło" się z mocno dodatniego poziomu do lekko ujemnego (-5 proc.) w końcówce lipca (w ostatnich dniach część strat została odrobiona).