Zarządzający portfelem akcji globalnych, bezpośrednio z Polski – tak jak pan – to rzadkość na naszym rynku. Do tej pory polscy inwestorzy mogli angażować się np. w Tajlandii wyłącznie poprzez fundusze zagraniczne czy fundusze funduszy. Od pewnego czasu możemy inwestować np. w Rosji czy Turcji bezpośrednio z Polski, jednak bardziej egzotyczne rynki są dla Polaków dostępne jedynie pośrednio.
Im więcej pośredników, tym mniej dostaje inwestor, bo każdemu trzeba oddać część zarobionych pieniędzy. W przypadku funduszu funduszy opłatę za zarządzanie pobierają przynajmniej dwie instytucje i w efekcie do klienta trafia najmniejsza część zysków. Jeżeli mówimy o długoterminowym inwestowaniu – a takie ma największy sens, zwłaszcza na rynkach wschodzących – technika inwestycyjna jest trochę inna, koszty, które ponosi klient, muszą być niższe, bo powierza on swoje oszczędności na lata.
Jest pan ekspertem sektora motoryzacyjnego. Biorąc pod uwagę takie wskaźniki, jak liczba osób przypadających na jeden samochód – w Indiach jest to ponad 50 osób, w USA czy we Włoszech niewiele więcej niż jedna – branża motoryzacyjna w Azji musi być prawdziwą żyłą złota, również dla inwestorów giełdowych.
Może nie żyłą złota, bo to jednak trudny przemysł na zrobienie dużych pieniędzy. Wymaga sporych inwestycji i skrupulatnej kontroli kosztów. Choć w długim terminie niewątpliwie jest to bardzo perspektywiczny sektor w tej części świata. Zresztą również inwestycje w zachodnie przedsiębiorstwa produkujące samochody dają obecnie bardzo dużą ekspozycję na rynek azjatycki. Z jednej strony to jest rynek bardzo wrażliwy na cenę, producenci muszą więc utrzymywać niskie marże, z drugiej jednak luksusowe modele biją rekordy sprzedaży i zysków. W przypadku BMW, jednej ze spółek, którą będziemy mieli w portfelu, 40 proc. zysku operacyjnego pochodzi z Chin.
Można osiągać ekspozycję na Azję, nie inwestując tam bezpośrednio?