Pierwszy akapit artykułu zawiera pytanie, czy wysokie tempo wzrostu rynku funduszy inwestycyjnych jest powodem do radości. Otóż chciałabym przytoczyć kilka argumentów świadczących według mnie niezbicie, że owszem - jest. Jak wskazują doświadczenia krajów rozwiniętych (kryzysy naftowe lat 90.) wzrost gospodarczy, aby był stabilny, powinien być przynajmniej w części oparty na oszczędnościach własnych obywateli. Rodzimy kapitał w chwilach dla gospodarki gorszych zachowuje się bowiem bardziej stabilnie niż kapitał zagraniczny, który ma tendencję do zachowań spekulacyjnych (odpływa do gospodarek znajdujących się w lepszej sytuacji). Z doświadczeń tych jednoznacznie wynika, że kapitał gromadzony w rodzimych funduszach inwestycyjnych odgrywa dla gospodarki ważną rolę stabilizacyjną. Nie pozostaje on również bez wpływu na tempo wzrostu gospodarczego. Pieniądze gromadzone w funduszach inwestowane są przez nie między innymi na giełdzie papierów wartościowych, przyczyniając się do rozwoju polskich firm na niej notowanych, a co za tym idzie - do wzrostu całej polskiej gospodarki, tworzenia nowych miejsc pracy, w konsekwencji wzrostu zamożności Polaków i ich standardu życia, jak też wzrostu wpływów budżetowych (z podatków od osób prawnych czy od zysków kapitałowych). Tyle w dużym skrócie o pozytywnych skutkach wzrostu rynku w aspekcie makroekonomicznym. Wzrost rynku nie pozostaje również obojętny obywatelom czy podmiotom gospodarczym, które dzięki rozwojowi tego sektora uzyskują nowatorskie, nowoczesne narzędzie finansowe, narzędzie do inwestowania własnych oszczędności czy też zarządzania płynnością. Narzędzie, co rynek stale stara się podkreślać, niepozbawione ryzyka, posiadające jednak wiele zalet, jak chociażby transparentność, dużą dostępność, możliwość uczestnictwa w rynku kapitałowym nawet bez posiadania dużych pieniędzy czy eksperckiej wiedzy w tym zakresie. Narzędzie, które stanowi atrakcyjną alternatywę dla tradycyjnych form lokowania pieniędzy.
Jeśli chodzi o moje największe wątpliwości - dopuszczalnym wydaje się przytoczenie w artykule porównania nazwanego "efektem kamienia rzuconego na środek stawu", nie rozumiem jednak, dlaczego Autor nadaje mu wydźwięk zjawiska negatywnego w sytuacji, kiedy przepływ informacji ma dokładnie taki schemat w zdecydowanej większości sytuacji, a inny tylko pod warunkiem rynku całkowicie transparentnego, gdzie każdy uczestnik ma równy dostęp do wszystkich informacji, i rynku dążącego do schematu rynku doskonale konkurencyjnego. Mam nadzieję, że to tylko moje mylne wrażenie, ale wyczuwam pewną nostalgię Autora za sytuacją, w której informacja o "zyskach na giełdzie" byłaby reglamentowana.
Muszę się nie zgodzić również z zawartą w artykule tezą, zgodnie z którą "nikt nie rozmawia o ryzyku, a jedynie o zyskach". Środowisko funduszy inwestycyjnych podejmuje systematyczne działania, których celem jest wzrost wiedzy i edukacji społeczeństwa w zakresie rynku kapitałowego, rynku funduszy inwestycyjnych i finansów osobistych (jeśli Autor byłby zainteresowany szczegółami, serdecznie proszę o informację, z przyjemnością mu je zaprezentuję). Mniemam, że stwierdzenie to odnosi Autor wyłącznie do działań reklamowych. Odniesienie to, jak wyżej wspomniałam, nie jest słuszne, ponieważ nie uwzględnia całości działań podejmowanych przez środowisko. Ponadto nie za bardzo mogę uwierzyć, że Autor, osobiście reklamując swój produkt, mówiłby w pierwszej kolejności o ryzyku. Zgodnie ze wszystkimi znanymi mi teoriami reklamy i marketingu nie na tym polega reklama. Uważam, że Autor, stawiając takie tezy, jest nieobiektywny i ocenia zachowanie podmiotów rynku, biorąc pod uwagę tylko część działań, pomijając wszelkie inne, które jego twierdzeniom przeczą. Jednoznacznym dowodem, przeczącym stawianej tezie, są również cytowane przez Autora słowa Marcina Dyla, prezesa Izby Zarządzających Funduszami i Aktywami: "klient nie powinien pytać, ile można zarobić, lecz raczej ile można stracić". Słowa te potwierdzają postawę przedstawicieli środowiska, którzy jako zasadę wskazują konieczność analizy ryzyka inwestycji w fundusze inwestycyjne.
I rzecz, która budzi moje wielkie oburzenie - w ostatnim akapicie tekstu Autor cytuje słowa prezesa Dyla odnoszące się do reklamy i twierdzi, że są "albo naiwnością, albo wynikiem cynizmu", nie biorąc pod uwagę całości wypowiedzi. Dalsza część wypowiedzi dotyczyła wspominanej tu już wielokrotnie edukacji i potrzeby podejmowania działań w tym zakresie na dużą skalę. Działań, które wydają się bardziej skuteczne i logiczne niż prawne obostrzenia w zakresie reklamy. Jak Autor słusznie stwierdził: "reklama jest przecież po to, by koło się powiększało", działania zaś podejmowane w zakresie edukacji na temat rynku i jego produktów są po to, aby umożliwiać klientom świadomy, racjonalny wybór - i działania takie są przez środowisko podejmowane. Krzywdzący jest też zarzut wobec sprzedawców - jednoznaczne oskarżenie ich o brak etyki poprzez twierdzenie, że ukrywają informacje o ryzyku.
Bardzo chciałabym się nie zgodzić jeszcze z jednym twierdzeniem Autora, a mianowicie, że nikła jest świadomość na temat tego, że inwestowanie w akcje wiąże się z ryzykiem. Sprzeciw jest jak najbardziej uzasadniony, jeśli wziąć pod uwagę zachowanie klientów funduszy inwestycyjnych w sytuacji głębokich wahań kursów akcji na przełomie maja i czerwca 2006 roku. Wtedy korekta na warszawskiej giełdzie (podczas której WIG spadł o 21 proc., WIG20 o 25 proc.) nie spowodowała gwałtownych reakcji uczestników funduszy, nie odnotowano masowego odpływu środków. Niemniej jednak zdaję sobie sprawę, że reakcja mogłaby być inna, gdyby sytuacja taka utrzymała się przez dłuższy czas. W tym miejscu raz jeszcze podkreślę, że środowisko funduszy inwestycyjnych, między innymi za pośrednictwem Izby Zarządzających Funduszami i Aktywami, podejmuje szereg działań w zakresie edukacji i informacji o rynku.