Jest cała masa powodów, dla których powinno być utrzymane obecne rozwiązanie, gdzie nadzór bankowy jest umiejscowiony przy banku centralnym. Począwszy od tego, że takie rozwiązanie sprawdza się w większości państw. I że ma to głębokie uzasadnienie - szczególnie wówczas, gdy system bankowy popadnie w kłopoty. Bliska współpraca nadzoru z bankiem centralnym - pożyczkodawcą ostatniej instancji - jest wówczas nieodzowna.
Ale są też argumenty za tym, by nadzór bankowy stał się częścią nadzoru skonsolidowanego. Jednym z nich może być to, że rynek finansowy staje się coraz bardziej złożony. Widzimy to sami na co dzień: coraz więcej jest produktów, w których element bankowy współgra z ubezpieczeniowym czy z funduszem inwestycyjnym.
W dyskusji nad ulokowaniem nadzoru bankowego - nie wątpię, że za chwilę ta dyskusja nabierze rumieńców - na razie najciekawsze wydaje się coś innego. Coś, co dla zewnętrznego obserwatora musi wydawać się niezrozumiałe. Chodzi o to, że rząd, który rok temu uparcie i wbrew wielu opiniom powtarzał, że banki powinny mieć wspólny nadzór z innymi instytucjami rynku finansowego, dziś nie jest daleko od opowiedzenia się za tym, by nadzór bankowy przynajmniej przez pewien czas funkcjonował w dotychczasowej formule.
Wyjaśnienie tej zmiany poglądów będzie wymagało nie lada wysiłku. Dopóki go nie ma, narzuca się jedna myśl: nadzór bankowy działający w pojedynkę był zły, gdy na jego czele stał Leszek Balcerowicz, a stał się dobry, gdy jest pod skrzydłami "naszego" Sławomira Skrzypka.
Nie o to chodzi? Przekonajcie.