Sam już nie wiem, czy bardziej podoba mi się rynek nieruchomości czy giełda. Jeszcze się nie zdecydowałem. Na szczęście jest jeden punkt styku - deweloperzy. Zapytał mnie czytelnik, dlaczego przyganiam - choćby ostatnio - pośrednikom z sektora nieruchomości czy giełdowym inwestorom, a deweloperom - nie. Ale co ja mogę mieć im za złe? I dlaczego? Wszyscy bez wyjątku przebywamy już przecież w cichych, bezpiecznych, pełnych zieleni miejscach, z doskonałą infrastrukturą komunikacyjną, wypoczynkową i każdą inną. Wszyscy też mieszkamy w godnych polecenia ekskluzywnych dzielnicach, w ciekawie zaprojektowanych domach i funkcjonalnych wnętrzach. Wszyscy radujemy się wyjątkowym sąsiedztwem kulturalnych ludzi, przyrody i pięknej okolicy. W najgorszym razie to parkowa rezydencja, cichy, zielony zakątek, leśna polana albo błękitna laguna. Nieprawda? Jak to nie.
To nie moja wina, że we wszystkich ofertach ciche są nawet mieszkania w ruchliwych centrach miast, pełne zieleni - zalane betonem podwórka studnie, dobra infrastruktura oznacza przelotową ulicę dosłownie za oknem, granice atrakcyjnych dzielnic rozszerzyły się nawet na odległe, zapyziałe wsie, a za ciekawe uchodzą projekty z lat Gomułki czy Gierka, nawet jeśli od tamtej pory nie tknęła ich ani ręka architekta, ani zwykłego malarza pokojowego, tynki odpadły, a dach przecieka. Taką po prostu mamy rzeczywistość - rynkową.
Sztuka sprzedaży nieruchomości, i przez deweloperów, i przez pośredników, stała się sztuką wciskania kitu. Właściwie z zasady bardzo bezczelnego wciskania i jeszcze uporczywego podbijania bębenka. Ale w tym miejscu rynek nieruchomości bardzo jest podobny do rynku kapitałowego w okresie euforii - z naganiaczami, leszczami, rekinami i inną menażerią. I z otwartą grą, z frajerami w roli głównej.
Mam pomysł, jak przedłużyć ten korowód cynizmu i głupoty, obserwowany z zachwytem przez większość mediów, nierzadko sprytnie manipulowanych.
Podobno w Nowej Hucie są lokale, gdzie można się napić wódki z musztardówki, zakąszając kwaszonym ogórkiem, w mieszkaniu o oryginalnym układzie z lat 40. bądź 50. ubiegłego wieku, w scenerii wiernie oddającej realia ustroju powszechnej szczęśliwości. Można też ponoć w takich mieszkaniach przenocować czy pomieszkać jakiś czas. Żądny wrażeń cudzoziemiec może wtedy nie tylko pić i jeść, jak robotnik u progu nowej, jaśniejszej rzeczywistości, ale i poznać smak socjalistycznego życia, śpiąc na wąskiej wersalce, słuchając monofonicznego radia i oglądając czarno-biały zapewne telewizor. To przedni pomysł. Nie dość biznesowo eksploatowany i słabo znany w innych regionach kraju. Pokazuje on przy okazji, jaki jest potencjał nowohuckich nieruchomości. Nic dziwnego, że ich wartość podobno stale rośnie, architektura jest wreszcie doceniana, a kolejne pola ich eksploatacji są dopiero odkrywane. Prawdziwa moda na Nową Hutę zapewne jeszcze przed nami.