Gdyby nie kryzys, być może już dziś Polska byłaby w systemie ERM2. Wiceminister finansów Ludwik Kotecki zapewniał, że poza zbyt dużymi wahaniami kursu złotego względem euro, innych przeszkód do wejścia do poczekalni przed przyjęciem unijnej waluty nie widzi. Ekonomiści podkreślają jednak, że ważne jest również spełnienie kryteriów fiskalnych, czyli obniżenie deficytu budżetowego i pilnowanie, by wartość długu nie przekroczyła 60 proc. PKB.
[b]W ERM2 bylibyśmy bezpieczni? [/b]
Ta jedyna przeszkoda okazała się jednak na tyle ważna, że nikt nie odważył się nawet rozpocząć rozmów o wejściu do mechanizmu. Nic dziwnego – prezes NBP Sławomir Skrzypek podkreślał, że w sytuacji poważnego spowolnienia gospodarczego ogromna zmienność kursowa może zmusić bank do konieczności kosztownych interwencji. Zdaniem prezesa, jeżeli w trakcie pobytu w systemie ERM2 mielibyśmy do czynienia z sytuacją, jaką mieliśmy w pierwszej połowie tego roku, to narazilibyśmy się na negatywne oceny ze strony Brukseli. A to oznaczałoby, że Komisja Europejska i EBC nie uznałyby nas za kraj wystarczająco dobrze przygotowany do członkostwa w strefie euro.
Z drugiej strony pojawiały się głosy, że nasza waluta, gdyby kraj już był w mechanizmie, mogłaby zachowywać się stabilniej. ERM2 ma bowiem pomagać w tej stabilizacji, a nie odwrotnie. Tym bardziej że wówczas moglibyśmy liczyć na pomoc w normowaniu kursu ze strony EBC i KE.
Wystarczy przypomnieć sobie przypadek Słowacji, która poprosiła dwukrotnie o zmianę parytetu centralnego, w stosunku do którego oblicza się wahania kursu i za każdym razem ją uzyskiwała. Poza tym pamiętać należy, że złoty szybował w dół głównie za sprawą ataków spekulantów i wycofywania się kapitału z naszego rynku – głównie funduszy hedgingowych. Gdyby nie to, tak ogromnych wahań prawdopodobnie uniknęlibyśmy. Nieliczni ekonomiści twierdzili nawet, że gdybyśmy już byli w ERM2, żaden spekulant nie odważyłby się na zaatakowanie złotego.