Inwestorzy mogą mieć problem z odzyskaniem pieniędzy, bo w maju ubiegłego roku Radosław G. zniknął. Szukały go nie tylko poszkodowane osoby, ale również Centralne Biuro Śledcze. Po trwającym wiele miesięcy śledztwie wpadł w końcu w ręce funkcjonariuszy koszalińskiego CBŚ, które prowadzi śledztwo w tej sprawie. Było to 18 stycznia. Dwa dni później usłyszał zarzuty oszustwa i został osadzony na trzy miesiące w areszcie. – Zatrzymaliśmy go w mieszkaniu w Łodzi, należącym do innej osoby – mówi Parkietowi" Dariusz Zimny, prowadzący śledztwo inspektor w koszalińskim oddziale CBŚ, ale szczegółów nie ujawnia. Jak wynika z naszych informacji, prowadzone są bowiem jeszcze czynności operacyjne, które mają doprowadzić do zatrzymania kolejnych osób. – Radosław G. usłyszał zarzuty oszustwa. CBŚ nie chce jeszcze ujawniać o jaką kwotę chodzi, bo może okazać się dużo większa niż udokumentowana do tej pory. Podobno chodzi o grube miliony. Cały czas trwa zbieranie materiału dowodowego, którego skutkiem mogą być kolejne zatrzymania – dodaje asp. Przemysław Kimon, rzecznik Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie.
Pierwsze ślady
CBŚ przesłuchało do tej pory w charakterze świadków kilkadziesiąt poszkodowanych osób, które łącznie zainwestowały kilka milionów złotych. Ale podobno nie wszyscy zgłosili się na policję. - Osobiście znam co najmniej trzy osoby, które się na to nie zdecydowały. Każda z nich utopiła w tym interesie ok. 100 tys. zł – twierdzi Łukasz Szyposzyński, który kupił udziały Laufra za 150 tys. zł. Był jednym z pierwszych przesłuchiwanych przez biuro. CBŚ trafiło do niego w sierpniu 2011 r., czyli zanim cała sprawa została nagłośniona. – Dotarli do mnie analizując jeden z rachunków bankowych Radosława G., gdzie znajdowało się ok. 40 mln zł. To oznacza, że sprawa Laufra mogła mieć znacznie większy zasięg lub dotyczyła także innych spółek jej szefa – uważa Szyposzyński. - Ludzie poinwestowali całe oszczędności. Mamy dowody, że pieniądze zostały wpłacone. Są też akty notarialne poświadczające objęcie udziałów Laufra. Zainwestowaliśmy, bo chcieliśmy zarobić na debiucie – mówi Maciej Urbanowicz, jeden z poszkodowanych.
Prezes zapadł się pod ziemię
Laufer był spółką prowadzącą sieć salonów fryzjerskich. Dlaczego już nie jest? – Radosław G. doprowadził nas do bankructwa. Zniszczył to, co budowałem przez dziesięć lat. Próbowałem firmę ratować, ale było to niemożliwe. Powód zniszczenia firmy był jeden: brak zarządu – mówi Dariusz Mosieniak, współwłaściciel Laufra (ma 50 proc. udziałów). Twierdzi, że jedyną osobą upoważnioną do reprezentowania spółki i podpisywania umów był właśnie Radosław G. – Nie było żadnego pełnomocnika. Ja byłem tylko udziałowcem. Nic nie mogłem zrobić. Nie było nawet osoby, która mogłaby podpisywać umowy najmu. Nie mamy lokali, umowy zostały wypowiedzone. Zarząd nie miał też ochoty, pomimo naszych wielokrotnych prób, zwołać walnego zgromadzenia. Nie było więc uchwały, która umożliwiłaby przekształcenie Laufra w spółkę akcyjną – mówi Mosieniak. Twierdzi, że to on jest osobą najbardziej w tej całej historii poszkodowaną.
Przygoda z BTFG
Inwestorzy podkreślają, że ważną rekomendacją odnośnie do wiarygodności spółki Laufer było dla nich zaangażowanie się we wprowadzenie Laufra na NewConnect firmy doradczej BTFG, należącej do Adama Rucińskiego. Przez pewien czas na stronie internetowej BTFG widniało ogłoszenie o współpracy z Laufrem. - Zakres naszych usług obejmuje: pomoc w zawiązaniu spółki Laufer S.A., wprowadzenie instrumentów finansowych do obrotu na rynku NewConnect oraz pełnienie obowiązków autoryzowanego doradcy – można było przeczytać na stronie BTFG. Po pewnym czasie ogłoszenie zniknęło. - Nie jesteśmy doradcą tej spółki. Byliśmy doradcą przez krótki czas, bo szybko kontakt z Radosławem G. nam się urwał- mówi Ruciński. Mosieniak żalu do firmy BTFG nie ma. – Mieli zajmować się m.in. procesem przekształcenia Laufra w spółkę akcyjną. Oni zostali tak samo oszukani przez Radosława G., jak ja. Nie dziwię się panu Rucińskiemu, że w końcu stracił cierpliwość i rozwiązał umowę – mówi. Jednak część inwestorów ma inne zdanie. Myślą nawet o złożeniu pozwu zbiorowego przeciwko firmie Rucińskiego. Dlaczego nie wszyscy? - Chodzi o koszty procesowe. Trzeba zapłacić 2 proc. wysokości roszczenia, co nie zachęca zwłaszcza w sytuacji, gdy ludzie potracili oszczędności życia – tłumaczy Szyposzyński. Tymczasem Urbanowicz krytycznie ocenia udział Mosieniaka w całej tej historii. - Dążył do tego aby spółka weszła na giełdę bo "wyprałby" swój znak towarowy wyceniony niewiadomo przez kogo na 7,7 mln zł oraz know how na 0,85 mln zł. Gdyby zamienił to na akcje, wówczas nieświadomi inwestorzy nabyliby nic nie warte wartości niematerialne, a nie spółkę – twierdzi. Mosieniak ripostuje. – To są niezależne wyceny, dokonane przez biegłego sądowego – podkreśla.
Interesy z Causą
Poszkodowani opowiadają, że Radosław G. latami zdobywał zaufanie inwestorów giełdowych. Prowadził też interesy z notowaną na NewConnect Grupą Prawno-Finansową Causa. W pewnym momencie miał nawet ponad 5 proc. jej akcji. Jesienią 2010 r. spółka podpisała z dwoma firmami Radosława G. Zelta i Proag listy intencyjne. Miały one pośredniczyć w uzyskaniu wierzytelności o wartości do 80 mln zł. Lecz wkrótce inwestor strategiczny zniknął z horyzontu, o czym spółka poinformowała w komunikacie. – Straciłem kontakt z Radosławem G. pod koniec 2010 r. Niedługo po tym otrzymałem informacje o sprzedaniu przez niego pakietu akcji – twierdzi Piotr Szalbierz, prezes Causy. Jak zareagował? –Zbyt dużo rzeczy widziałem w życiu, żeby mnie cokolwiek zdziwiło. Niemniej zachowanie Radosława G. było niepoważne. Próbowałem się kontaktować jeszcze na początku 2011 r., by to wyjaśnić, ale nie odbierał telefonu – opisuje Szalbierz. Niektórzy poszkodowani w sprawie Laufra twierdzą, że Radosław G. poprzez transakcje z Szalbierzem chciał uwiarygodnić swoją działalność w ich oczach. – Chwalił się, że bardzo dobrze zna prezesa Causy i robi z nim interesy – twierdzi Szyposzyński. Jego zdaniem podpisane listy intencyjne miały podbić kurs Causy. Szef tej spółki jest jednak zaskoczony, gdy go o to pytamy. – Gdyby doszło do realizacji tych umów, mogłoby to uwiarygodniać działalność Radosława G. Może i chciał zarobić na sprzedaży papierów, ale mu się to nie udało. Z przekazanej spółce informacji wynika, że wyszedł z inwestycji po takiej samej cenie – mówi Szalbierz. Zaznacza, że nigdy z samym Laufrem nie miał do czynienia. Ale z danych KRS wynika, że poprzednia nazwa tej spółki to Proag.