Nie życzyłem nikomu nic dobrego - bo i tak wyjdzie na odwrót. Nie uważam, aby świąteczne zakupy były czymś szczególnie istotnym, no może warto zwrócić uwagę na nie jako przykład znaczenia psychologii zachowań w ekonomii.Karp jest wiórowaty, choinka kostropata i plastykowa, mięso zatrute konserwantami, ciasta na sztucznym miodzie, sztucznych jajach, sztucznej mące i margarynie, która w gruncie rzeczy też jest sztuczna. Zamiast lekko pijanych kolędników i kominiarza z gospodarzem domu, konkurs w którejś z telewizji o poziomie intelektualnym porównywalnym z grą w salonowca. Kolędy z kompaktu, o dźwięku tak wyczyszczonym komputerowo, że prawdziwe chorały anielskie nie dostoją.Brak śniegu. Brudno. Petardy - ich zwolennicy nie wytrzymają nerwowo do Nowego Roku. Goście - no właśnie goście - zapraszam do swojego stołu wszystkich bohaterów moich felietonów: ministrów rządu, koty syberyjskie, facetów z Powiśla, dealerów z Daewoo - słowem wszystkich, nawet Borsuka ze Wspólni Wolności, którego decyzja Naczelnego strąciła w medialny niebyt (trzeba było dużo czarów komputerowych, żeby go uratować) oraz strajkujących górników.Siedzą, skrzeczą, przegadują się wzajemnie, wytykają błędy. Żadnej zgody. Wyżerają wszystko, co znajdzie się w zasięgu noża i widelca. Rozlewają wino (czerwone!) na obrus (biały!) - tu nawet kolejna, cudowna proszkowa siła czyszcząca nie pomoże. Palą! Mimo narastającego znudzenia zaczynam się przysłuchiwać i dokonuję koszmarnej konstatacji - wszyscy mówią innymi językami i wszyscy się nie rozumieją, i wszyscy oczywiście mają rację... wieża Babel, czy co?Rozumiem, co mówią, próbuję włączyć się do dyskusji, ale wysyłają mnie do kuchni po kolejne porcje sztucznego ciasta i zeschniętej kutii - święta trwają już jakiś czas. Wracam do stołu i jeszcze raz podejmuję trud mediacji i tłumaczenia - przekładam z naszego na borsuczy, a potem śląski. Radzę sobie nawet z polszczyzną narodową.Bardzo szybko zaplątuję się w wyjaśnieniach związku reformy emerytalnej z samorządową i edukacyjną. Sądzę, że rozumiem dobrze i dobrze tłumaczę, a czuję się rozczarowany - oni uporczywie nie rozumieją. Donoszę potrawy, wina - może to przełamie lody. Stół świąteczny, wiadomo arka porozumienia. Wszystko bez efektu. Oni mówią coraz głośniej i wymyślają nowe języki. Temperatura dyskusji rośnie, ale jednocześnie słyszę, że pewne frazy powtarzają się coraz częściej, a już za chwilę rozmowa polega na wykrzykiwaniu tych samych fraz coraz głośniej... Zaczynam krzyczeć - biesiadnicy cichną. Pytam się - w różnych językach, o co naprawdę chodzi?O nic - słyszę w odpowiedzi. Chodzi o to, żeby pogadać i żeby swoi usłyszeli. Reszta nie musi rozumieć. Dlaczego? Bo, nie daj Bóg, byśmy się porozumieli i nie byłoby co robić. Byłoby nudno. Skończyłaby się polityka i trzeba by zacząć załatwiać sprawy przyziemne. A tak to jesteśmy klasa polityczna. Ciasto, karpia i kutię chętnie zawsze zjemy - nam się należy. Ale i tak było do niczego. Wyszli - zostały pety i plamy na obrusie.
KRZYSZTOF MIKA