Ekonomia i ewangelia

Ekonomiści, ogólnie rzecz biorąc, nie błyszczą szczególną komunikatywnością. Znani są z zawiłych fraz, mętnego stylu, nadużywania żargonu. A już najbardziej słyną z tego, że wypowiadając się na dowolny temat niezmiernie rzadko stosują się do zaleceń ewangelii. Ich mowa nigdy nie jest krótka, nie brzmi: tak, tak, nie, nie. Najpowszechniej spotykane zalecenia ekonomistów należą do klasyki kabaretu. A wyglądają najczęściej w ten sposób: z jednej strony..., chociaż z kolei z drugiej strony... Amerykanie zwykli w związku z tym mawiać, że produktem najbardziej poszukiwanym jest dobry, ale koniecznie jednoręki ekonomista (on the one hand, but on the other hand).Jeśli politycy chcą od ekonomistów praktycznych porad, a otrzymują kaszankę w postaci sprzecznych interpretacji najprostszych zjawisk, to zadają pytanie: a na cholerę nam tacy eksperci? I jest to pytanie zasadne. Sam nie należę do nadmiernych entuzjastów ekonomii normatywnej, to znaczy ekonomii zajmującej się formułowaniem zaleceń jak ma być, a nie badaniem tego, co jest. Ale, na Boga, są jednak jakieś granice przyzwoitości. Nie wypada zostawiać tych biednych polityków i jeszcze biedniejszej opinii publicznej na lodzie. Tymczasem rzadko kiedy wygibasy ekonomistów wyglądają dziwaczniej niż przy rolnictwie.Tutaj nic nigdy nie bywa proste i jasne. Mowa ewangeliczna w przypadku ekonomiki rolnictwa staje się mową-trawą. Z jednej strony spadek cen żywności jest zrozumiały, ale z drugiej - jest nie do przyjęcia. Z jednej strony stały spadek zagregowanego popytu na żywność w miarę wzrostu dochodów jest ogólną prawidłowością, ale z drugiej - popyt na żywność trzeba jednak stymulować. Z jednej strony rolnictwo jest dziedziną gospodarki rynkowej, ale z drugiej - nie jest nią tak do samego końca. Z jednej strony producenci powinni dostosowywać się do zmian w strukturze popytu, ale z drugiej - nie mogą tego zrobić wystarczająco szybko z uwagi na długi cykl produkcyjny. Z jednej strony Wspólna Polityka Rolna Unii Europejskiej jest ekonomicznym skandalem, ale z drugiej - to cena za przechowanie wartości kulturowej, jaką jest wiejski pejzaż. Z jednej strony, z drugiej strony... I tak bez końca.Czy można się w tej sytuacji dziwić, że rację w końcu ma ten, kto więcej ludzi zdoła wyprowadzić na drogi? Opinia publiczna ma do protestów rolniczych stosunek ambiwalentny. Jak zawsze zresztą do wszelkich protestów o podłożu społecznym (podobnie jest na przykład ze służbą zdrowia). Ludzie nie mają na ten temat wystarczająco jasnego, mocnego poglądu. Słowem: wszyscy naraz stają się profesorami od ekonomiki rolnictwa wstępującymi/zstępującymi po schodach.Tymczasem tu w ogóle nie ma miejsca na żadne "ale"? To tylko kwestia odpowiednio postawionych pytań. Najważniejsze z nich brzmi: czy godzimy się płacić za żywność ceny przekraczające poziom światowy?Jeśli tak, to uzasadnienie takiego wyboru jest kwestią drugorzędną. A pytanie kolejne brzmi: ile, komu, w jaki sposób, jak długo płacimy? I odpowiedź na te pytania jest już kwestią operacyjną.Jeśli zaś nie godzimy się, by ceny żywności przekraczały poziom światowy, to gadanie o implementacji w Polsce zasad Wspólnej Polityki Rolnej w ogóle nie ma racji bytu. Wówczas również potrzebna jest seria pytań pomocniczych w rodzaju: ile gotowi jesteśmy zapłacić za redukcję i zmiany w strukturze podaży żywności?Nie znaczy to, że dokonując tego prostego wyboru mielibyśmy problem z głowy. Bez żartów. Ale gdybyśmy zetknęli się z podobnie jasno zarysowaną alternatywą, zamiast z nieśmiertelnym "tak, ale", ogólny mętlik byłby mniejszy.Polskie rolnictwo naprawdę łaknie krótkiej, ewangelicznej mowy. Bez tych wszystkich łamańców. Chociaż z drugiej strony: dlaczego niby tylko rolnictwo?

JANUSZ JANKOWIAK