Rynek ma zawsze rację. Kto ośmieliłby się autorytatywnie podważyć tę jedynie słuszną prawdę? Najlepiej czyni to on sam, choć już nie taki sam.
Ostatnio przećwiczył to dzięki aktywności Paula O'Neilla, sekretarza skarbu USA, który coraz wyraźniej zaznacza swoją obecność na gruncie krajowym i międzynarodowym. Zanim wylądował w Palermo, gdzie w miniony weekend spotkali się szefowie resortów finansów i banków centralnych siedmiu potęg przemysłowych, kilka razy wypowiedział się dla prasy. Najpierw na łamach ?Financial Timesa? krytycznie odniósł się do sensowności interwencjonizmu na rynkach finansowych.Rynek poddał tekst wnikliwej analizie, a płynące z niej wnioski najbardziej odczuło euro, którego kurs spadł w czwartek do poziomu nie notowanego od dwóch miesięcy. Rynek zapewne pamiętał ubiegłoroczne interwencje banków centralnych na rzecz wspólnej waluty Eurolandu i uznał, że w przyszłości nie ma co liczyć na tak skoordynowaną operację z udziałem Fed.Następnego dnia, w piątek, huśtawka poszła w drugą stronę. Pchnęły ją wypowiedzi tegoż samego sekretarza, który miał jakoby sugerować, iż administracja George'a W. Busha zrywa z polityką silnego dolara. Jak wiadomo, nie był to zwycięski dzień waluty amerykańskiej. Euro urwało dolarowi całego centa.Kiedy O'Neill zorientował się w skutkach swoich nieprecyzyjnych, ale bardzo bezpośrednich wynurzeń, zaczęło się odkręcanie. Z Palermo popłynęły zapewnienia, że pod rządami Busha i O'Neilla polityka silnego dolara pozostaje w mocy.Sekretarz skarbu przyrzekł też, że odtąd w kontaktach z prasą będzie ostrożniejszy, a jeśli przyjdzie czas na zmianę polityki, uczyni to z wielką pompą, wynajmując w tym celu Stadion Jankesów, słynnej drużyny baseballowej z Nowego Jorku. Nie omieszka też zaangażować wielkiej orkiestry dętej.Jego stosunek do mediów mógł się zmienić (na korzyść) po lekturze wtorkowego komentarza redakcyjnego ?Financial Timesa?, który wprawdzie zarzucił amerykańskiemu ministrowi naiwność, ale pochwalił go za spójność poglądów. W gruncie rzeczy O'Neill przecież głosi, że zmiany kursów walutowych zależą od fundamentów gospodarczych, nie ma więc potrzeby interweniowania ani też wiązania sobie rąk określonym poziomem relacji dolara do np. euro. Silny dolar jest po prostu produktem silnej gospodarki Drogi Rynku.A gospodarka USA słabnie, choć jeszcze nie pora na trąbienie o recesji. Zebranie na Sycylii zakończyło się konkluzją, że pałeczkę w gospodarczej sztafecie powoli przejmuje Unia Europejska, a w szczególności kraje strefy euro.Wim Duisenberg, szef Europejskiego Banku Centralnego, który po raz pierwszy od niepamiętnych czasów znalazł się poza linią ognia, mógł zapomnieć, że na poprzednim spotkaniu, we wrześniu 2000 roku, przedmiotem globalnej troski było euro. Teraz spokojnie powtarzał, że Unia Europejska jest w dobrej kondycji i nikt tego nie kwestionował, aczkolwiek nie obyło się bez zaleceń także pod jej adresem, zwłaszcza jeśli chodzi o reformę systemu emerytalnego i podatków oraz uelastycznienie rynku pracy.Co do O'Neilla, Duisenberg uznał, że debiutujący w polityce Amerykanin przybył raczej uczyć się niż nauczać, więc nie chciał się wcielać w rolę psychologa i kłaść go na kanapie w roli pacjenta, by wnikliwiej rozpoznać stan rzeczy.Tak czy inaczej, Ameryka i Japonia, czołowe potęgi gospodarcze, muszą wziąć się w garść i wykazać większym dynamizmem. Dla wspólnego dobra.Do interesującej wymiany poglądów doszło między obiema delegacjami. O'Neill i Greenspan byli ciekawi, dlaczego Japonia przeżywa tak długi okres stagnacji, skoro w latach 80. tamtejsze korporacje słynęły z licznych innowacji chętnie importowanych przez firmy amerykańskie.Kiichi Miyazawa (minister finansów) i Masaru Hayami (szef Banku Japonii) nie powinni doszukiwać się drugiego dna. Zainteresowanie Amerykanów było prawdziwe, choć zapewne nie bezinteresowne. Z pewnością bezinteresowne było natomiast wsparcie, jakie Hayami otrzymał od Greenspana, kiedy w Palermo podczas sesji zdjęciowej groziło mu twarde lądowanie na tamtejszym gruncie. Japoński rynek w tej sytuacji zachował się dość spokojnie. Nikkei 225 stracił niespełna pół procent.
Wojciech Zieliński