Początek wczorajszej sesji za oceanem potwierdził, że na tamtejszych giełdach utrzymują się nastroje charakterystyczne dla powrotu lepszej koniunktury, polegające na entuzjastycznym reagowaniu na pomyślne informacje i marginalizowaniu znaczenia tych niezbyt optymistycznych. Wystarczyło, by kwietniowy odczyt inflacji był o ułamek procenta lepszy niż miesiąc wcześniej, a indeksy ruszyły w górę, kontynuując ośmiotygodniowy trend wzrostowy.
Patrząc na obecne wydarzenia z dłuższej perspektywy, widać, że S&P 500 zmaga się z poziomem 50-proc. zniesienia 5-miesięcznej fali spadkowej (ok. 1415 pkt). Na początku maja próba przebicia się przez tę strefę oporu nie powiodła się, ale byki nie dają za wygraną. Szybki powrót w górę po parudniowej korekcie zniżkowej to jak najbardziej potwierdzenie siły popytu.
O tym, że 50-proc. zniesienie bessy może okazać się bardzo istotnym poziomem, można się przekonać, analizując wydarzenia po pęknięciu bańki internetowej w latach 2000-2002. Między marcem i majem 2001 r. doszło do wyjątkowo silnego odbicia notowań, które zapewne dało nadzieję na szybkie zyski wielu inwestorom, ale okazało się pułapką. Mimo że S&P 500 zyskał wówczas prawie 20 proc., to zwyżka zatrzymała się niemal dokładnie na poziomie 50-proc. zniesienia fali spadkowej obejmującej okres od września 2000 r. do marca 2001 r. Później indeks wrócił do ostrego trendu spadkowego.
Warto również odnotować, że podobnie jak obecnie, także i w tamtym momencie 50-proc. zniesienie położone było poniżej innego wskaźnika, który można uznać za wyznacznik bessy i hossy - rocznej średniej kroczącej. Obecnie średnia ta przebiega na wysokości ok. 1450 pkt i w szybkim tempie się obniża. Gdyby S&P 500 "za jednym zamachem" zdołał w najbliższych tygodniach przebić zarówno zniesienie, jak i średnią, byłby to mocny sygnał powrotu długoterminowego trendu wzrostowego.