Gospodarka strefy euro może w pewnym stopniu odczuć skutki kryzysu kredytowego, jednak ciężar spowolnienia spocznie przede wszystkim na gospodarce amerykańskiej, która zapracowała sobie na taką karę wcześniejszymi latami życia "na kredyt". Tym bardziej że w strefie euro polityka monetarna była zawsze prowadzona w sposób bardziej ostrożny, a większy stopień regulacji systemu finansowego sprawił, że pole do powstawania zaburzeń podobnych do tych z amerykańskiego rynku hipotecznego było zdecydowanie mniejsze. Co więcej, wzrost w strefie euro będzie podtrzymywany przez silny popyt w gospodarkach tak zwanej "nowej UE", obejmującej kraje, które przystąpiły do Unii Europejskiej w 2004 roku lub później.
Powyższy paragraf brzmi jak z innego świata? Nic dziwnego. Takie argumenty pojawiały się w komentarzach ekonomistów jeszcze kilka miesięcy temu, po rozpoczęciu kryzysu kredytowego w Stanach Zjednoczonych. Jak jednak dowiodły ostatnie tygodnie, rzeczywistość okazała się zupełnie inna - czytaj: mniej korzystna dla strefy euro. Co prawda w wymienionych powyżej argumentach było trochę racji (polityka monetarna EBC rzeczywiście była ostrożniejsza), jednak nie uchroniło to strefy euro od spowolnienia. W rocznicę wybuchu kryzysu kredytowego gospodarka europejska pokazała oznaki już nie tylko zadyszki, lecz wyraźnego załamania aktywności. Wzrost PKB w strefie euro spadł w drugim kwartale poniżej zera, co może oznaczać pierwszą od początku lat dziewięćdziesiątych recesję w gospodarce europejskiej. Znamienne jest to, że najsłabsze wyniki osiągają największe gospodarki - od Niemiec poprzez Francję, Włochy, aż po Hiszpanię. Jednocześnie stopniowe osłabienie aktywności odnotowano również w niemal wszystkich pozostałych krajach Unii Europejskiej (w tym również "nowej UE"), pozbawiając ekonomistów resztek złudzeń odnośnie do przyszłego wzrostu gospodarczego.
Winy za pogorszenie koniunktury w strefie euro nie można zrzucać wyłącznie na osłabienie wzrostu w Stanach Zjednoczonych, gdyż Europa sama sobie na nie zapracowała. Wbrew samozadowoleniu europejskich komentatorów sprzed kilku miesięcy, oznaki przegrzania na rynku nieruchomości były od pewnego czasu widoczne choćby w Hiszpanii. Z kolei Wielka Brytania miała za sobą okres dynamicznego wzrostu cen domów, przy jednoczesnym wysokim stopniu zadłużenia gospodarstw domowych. W rezultacie problemy Brytyjczyków zaczęły przypominać trudności, z jakimi borykają się amerykańskie gospodarstwa domowe. Z łatwością do tej listy można dodać pogorszenie nastrojów niemieckich przedsiębiorców, którzy boleśnie odczuwają umocnienie kursu euro wobec dolara i przez to tracą swoją pozycję konkurencyjną na zagranicznych rynkach. Gdyby wziąć pod uwagę wszystkie powyższe czynniki, to okazuje się, że słabszy popyt w Stanach Zjednoczonych bynajmniej nie jest jedynym problemem europejskiej gospodarki.
Co to oznacza dla Polski? Skoro problemy gospodarki strefy euro nie wynikają tylko ze spowolnienia w Stanach, lecz również z czynników europejskich, na poprawę koniunktury będzie trzeba poczekać znacznie dłużej, niż mogłoby się wydawać. Od kilku miesięcy prognozy wzrostu dla strefy euro, w tym również dla Niemiec, są stopniowo obniżane, co oznacza również kurczenie się rynku dla polskiego eksportu. Ponieważ strefa euro dopiero wchodzi w najgorszy okres, Polska tym bardziej powinna przygotować się na spowolnienie.
Może się bowiem okazać, że w niedalekiej przyszłości na niekorzyść polskich eksporterów działać będzie nie tylko silny kurs złotego, lecz również poważne osłabienie popytu zagranicznego. A wówczas utrzymanie wysokiego tempa wzrostu gospodarczego będzie już naprawdę niełatwym zadaniem.