Wraz z nasileniem się kryzysu finansowego coraz częściej powraca w kampanii wyborczej nazwisko Ronalda Reagana. Dla liberałów (w amerykańskim znaczeniu tego terminu) obecne problemy to konsekwencja rozpoczętego przez niego procesu deregulacji gospodarki. Konserwatyści przypominają, że on także po swojej elekcji musiał stawić czoła kryzysowi gospodarczemu i że egzamin ten zdał. Wszyscy zgadzają się, że jego polityka, a jeszcze bardziej duchowe przywództwo, przezwyciężyły apatię społeczeństwa i wyzwoliły siły potrzebne do powrotu na ścieżkę szybkiego wzrostu. Choć dziś obaj kandydaci do prezydentury starają się prezentować jako charyzmatyczni liderzy, za okrągłymi sloganami dość ciężko odnaleźć konkrety mogące rokować na powtórzenie sukcesu Reagana.
W ostatnich tygodniach problemy gospodarki zdominowały kampanię przed wtorkowymi wyborami. Teoretycznie tendencja ta powinna uderzyć w McCaina, który "wyspecjalizował się" w zagadnieniach bezpieczeństwa narodowego. Wszystko wskazuje na to, że z kilku powodów tak się nie stało. Po pierwsze dlatego, że kandydat republikanów wyczuł, skąd wieje wiatr - i uderzył w tony bardziej populistyczne. Po drugie, i Obama nie przedstawił przekonującej strategii na czas kryzysu, a niektóre z jego wypowiedzi, jak np. ta o "dzieleniu się bogactwem" naraziły go na oskarżenia o "socjalizm". Czarnoskóry senator musiał złagodzić swoją postawę i w konsekwencji obaj politycy spotkali się gdzieś w okolicach politycznego centrum. Dlatego konkretne ich postulaty różnią się od siebie mniej niż stojące za nimi filozofie polityczne.
Cięcia i jeszcze raz cięcia
I demokrata, i republikanin odrobili tę część pracy domowej, która dotyczy polityki fiskalnej, przedstawiając ostatecznie dość spójne propozycje zmian. Różnice w tej części ich programów tak podsumował tygodnik "The Economist": "Cięcia podatkowe Busha poszerzyły lukę w dochodach po opodatkowaniu, która i tak rosła z powodu sił działających w gospodarce. Obama trochę by ją zawęził; McCain jeszcze poszerzył."
Kluczowa dla polityki fiskalnej będzie odpowiedź na pytanie, co dalej z ulgami przeforsowanymi przez George?a Busha w latach 2001 i 2003. Dotyczą one m.in. podatków od wynagrodzeń, zysków kapitałowych i dywidend. Wygasają z końcem 2010 r., a do tego czasu pozwolą podatnikom zaoszczędzić około 1,35 bln dolarów. John McCain stawia sprawę jasno: Kongres musi uchwalić przedłużenie obowiązywania wszystkich ulg. Jego deklaracje brzmią wiarygodnie, bo senator z Arizony wprawdzie głosował przeciw "cięciom Busha", ale motywował to koniecznością zachowania dyscypliny budżetowej, a później opowiedział się za przedłużeniem ich obowiązywania. McCain chciałby dołożyć do tego obniżkę podatku dochodowego od przedsiębiorstw z 35 do 25 proc. oraz umożliwić firmom wliczanie do kosztów pełnych wydatków na sprzęt o okresie amortyzacji od 3 do 5 lat. Proponuje także ulgi związane z wydatkami na badania i rozwój, a rodzicom - zwiększenie ulg na dzieci. Zdaniem większości ekonomistów, cały pakiet może wesprzeć wzrost gospodarczy, przede wszystkim poprzez pobudzenie inwestycji (podobne rozwiązania zadziałały za rządów Reagana), choć najbardziej pomoże najbogatszym.
Plan Obamy jest nieco bardziej skomplikowany. Kandydat demokratów zapowiada utrzymanie obowiązywania "cięć Busha", ale tylko dla gospodarstw domowych o dochodach poniżej 250 tys. dolarów rocznie. Podatek dochodowy dla najbogatszych np. wzrósłby z 33 do 36 lub z 35 do 39,6 proc. Z drugiej strony Obama zapowiedział wprowadzenie kwoty wolnej od podatku dla najbiedniejszych oraz całkowite jego zniesienie wobec słabiej uposażonych emerytów. Ulgi otrzymałyby też małe firmy (zwłaszcza te podejmujące inwestycje), uboższe rodziny oraz bezrobotni.