Zaniepokojenie kondycją wielkiego gracza ze Szwajcarii rozlało się po bankach regionu i przesączyło na inne spółki giełdowe. W efekcie indeksy na Wall Street skończyły tydzień zwyżkami – S&P500 zyskał 1,4 procent, a Nasdaq Composite 4,4 procent przy zwyżce Nasdaqa 100 o 5,8 procent – gdy Europa pogrążyła się w mocnych przecenach. W tym samym czasie niemiecki DAX spadł o 4,3 procent, gdy francuski CAC oddał 4,1 procent. Nie ma zatem wątpliwości, iż Europa złapała grypę zwątpienia ze strony Wall Street, która rozlała się również po rynkach surowcowych i walutach, a w największym stopniu była widoczna na rynku długu i rentowności obligacji rządowych, które razem z dolarem operowały w podręcznikowym dla risk-off splocie ucieczki w stronę bezpiecznych przystani. Całość zsumowała się w obraz giełd, które musiały porzucić swoje niedawne strachy przed inflacją, recesją i agresją ze strony banków centralnych na coś znacznie większego – kolejny kryzys wywołany przez spadek zaufania w sektorze finansowym.
Echa kryzysu widoczne są doskonale po modelu, w jakim operują teraz banki centralne i rządy. W pierwszym przypadku można mówić o zalewaniu rynku płynnością. W drugim o właściwie nocnej i weekendowej walce o ograniczenie pożaru zanim rynki otworzą się po nocnej czy sobotnio-niedzielnej przerwie. Nie ma grama przypadku w tym, iż rozwiązanie części problemów Credit Suisse zostało znalezione w weekend i ogłoszone zanim w kolejnym tygodniu ruszyły do gry rynki azjatyckie. Nowością jest, iż w przeciwieństwie do kryzysu z 2008 roku, tym razem bailout jest wymuszany na samym sektorze bankowym – który zresztą dobrze pamięta efekty swojej bierności w początkach kryzysu finansowego – i wiąże się jednak ze stratami dla inwestorów posiadających akcje i obligacje banków w kłopotach. Można spekulować, na ile takie działania rządów będą skuteczne w średnim terminie, ale dziś widać, iż rządy i banki centralne idą raczej w stronę modelu zastosowanego w czasach upadku funduszu Long-Term Capital Management niż zamieszania sprzed 15 lat. Wówczas skończyło się tylko krótkim krachem na giełdach bez przesączenia się kryzysu na całą gospodarkę. W 2008 roku bierność instytucji w trakcie upadania pierwszych banków uruchomiła proces, który był nie do zatrzymania i zaowocował największym kryzysem finansowym od blisko 100 lat.
Patrząc na rynki akcji w krótkim terminie trudno nawet myśleć o innym scenariuszu niż kontynuacja ostatniej zmienności i zamieszania w sektorze bankowym. Banki, banki centralne i rządy będą musiały jeszcze wydać wiele miliardów dolarów, by opanować kryzys, który zagraża gospodarce kolejną recesją. Pierwszymi ofiarami na rynkach są już surowce, które przewidują spadek popytu, choć w tym wypadku swoje dokłada też umacniający się dolar. Nie ma wątpliwości, iż ucieczka kapitału w stronę bezpiecznych przystani owocuje mocnymi spadkami na rynkach wschodzących. Z rogiem czają się też efekty przeniesienia kryzysu bankowego na konsumentów i przedsiębiorców. W zarysowanym układzie ciekawie wygląda zbliżające się posiedzenie FOMC, które – wedle wycen rynku Fed Fund Futures – ma przynieść podwyżkę ceny kredytu o 25 punktów bazowych, ale niewiele już brakuje w tych wycenach do przesilenia w postaci braku podwyżki ceny kredytu przez Fed. W obecnym świecie 24 godziny mogą przynieść tyle nowych zmiennych, iż nie można wykluczyć scenariusza, w którym w środę Fed ogłosi zamrożenie kroku na ścieżce walki z inflacją i przynajmniej częściowo uleczy wywołaną przez siebie sytuację walki średnich i małych banków o depozyty, którą czytelnie wygrywają wielcy gracze żywiący się problemami mniejszych.
Adam Stańczak
Analityk