Ostatnie odczyty makroekonomiczne dla polskiej gospodarki zaczynają układać się w całość, która okazuje się dużo bardziej złożona niż to, co można określić w skrócie słowem "kryzys". Niedawno pisałem o tym, że rosnący PMI dla polskiego przemysłu i wskaźnik wyprzedzający koniunktury OECD dla naszego kraju, zapowiadają zmianę niekorzystnego trendu w gospodarce. W piątek pojawił się kolejny element tej makroekonomicznej układanki.

Okazało się, że styczniowy deficyt handlu zagranicznego wyniósł zaledwie 441 mln EUR, podczas gdy jeszcze w grudniu deficyt ten był rekordowy i sięgał prawie 1,7 mld EUR. To efekt tego, że w styczniu eksport nieznacznie wzrósł (nawet mimo recesji na Zachodzie), a import gwałtownie zmalał. Tak małego deficytu handlowego jak w styczniu nie notowano od ponad dwóch lat.

Załamanie notowań złotego, które powszechnie zostało okrzyknięte objawem kryzysu, ma też jak widać bardzo pozytywne aspekty, wspierając eksport i ograniczając import. W przeszłości kurs złotego był też mocno skorelowany (ujemnie) z produkcją przemysłową. Przy założeniu, że ta korelacja się utrzymuje, należałoby oczekiwać zauważalnej poprawy danych o produkcji (co by korespondowało np. z ostatnimi lepszymi odczytami PMI).

W dalszej kolejności (prawdopodobnie w drugiej połowie roku), można z kolei wyobrazić sobie, że naturalną następną fazą ewolucji sytuacji gospodarczej byłby powrót inflacji (na skutek drogiego importu i jednoczesnego ożywienia ekonomicznego), skłaniający RPP do pierwszych podwyżek stóp procentowych. To z kolei zaczęłoby prowadzić do stopniowego odrabiania strat przez złotego.

To już jednak rozważania, które na razie pozostają na dalszym planie. Do ogłoszenia pierwszej fazy transformacji sytuacji makro (a więc początków ożywienia) potrzebne są sygnały dyskontowania tej fazy przez giełdę. Na razie niestety, działania kupujących są nieśmiałe - WIG nie zdołał przebić jeszcze kluczowego poziomu oporu (jakim jest lutowy szczyt - 24694 pkt). Pytanie, czy uda się to szybko zrobić w warunkach wykupienia rynku.