WIG20, który w poniedziałek poszybował o 2,49 proc., tym razem osunął się o 1,61 proc. Nieco mniej, 1,16 proc., stracił indeks WIG. Straty odnotowały również indeksy średnich i małych spółek.
Ponownie do pogorszenia nastrojów przysłużyły się powracające niczym widmo obawy o finanse Grecji (co ciekawe, dzień wcześniej niepewność co do losów pomocy dla tego kraju nie stanowiła przeszkody dla zwyżek - ważniejsze dla rynków okazały się wyniki amerykańskich spółek).
Dobrych nastrojów nie zdołały podtrzymać optymistyczne dane makro. Bez większego echa przeszedł najnowszy (lutowy) odczyt amerykańskiego indeksu cen domów S&P/Case-Shiller. Jego roczna dynamika wreszcie wyszła na plus (+0,6 proc. w przypadku indeksu dla 20 największych metropolii i +1,4 proc. dla 10 metropolii), co można traktować w kategoriach przełomu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to właśnie spadające ceny domów (i kurczące się w efekcie zabezpieczenie kredytów hipotecznych, na których oparte były słynne instrumenty subprime) uruchomiły mechanizm ostatniego kryzysu finansowego na rynkach.
Inwestorów nie podtrzymał na duchu nawet znacznie lepszy od oczekiwań analityków odczyt indeksu zaufania amerykańskich konsumentów Conference Board (57,9 pkt w kwietniu). Na dłuższą metę informacje te, które wczoraj właściwie przeszły bez echa, są potwierdzeniem tego, że ożywienie gospodarcze w USA obejmuje także newralgiczne segmenty, takie jak rynek nieruchomości czy wydatki konsumentów.
Chociaż brak reakcji na te dane sugeruje, że są one już zdyskontowane, to jednak jedno wydaje się pewne - póki co, skoro utrzymują się pozytywne tendencje, to nie widać czynników, które miałyby przysłużyć się do załamania się rynków. Trendy mają to do siebie, że do ich zakończenia potrzebne są znacznie silniejsze czynniki, niż te, które służą ich kontynuacji.