Oczywiście przy tej okazji przypomina się znana giełdowa reguła: „sell in may, and go away”. Zaczyna się gorączkowe przeglądanie w wyszukiwarkach rzeczonego hasła, w poszukiwaniu wskazówek. Wychodzimy więc zapotrzebowaniu szukających naprzeciw. Od razu też, bez trzymania w napięciu do ostatniego akapitu konstatujemy: na dwoje babka wróżyła. Czyli będzie jak w tytule - albo deszcz, albo pogoda.
Najstarsi warszawscy inwestorzy giełdowi przeżyli już 19 majów. Z tego jedenaście okazało się zyskownych, a osiem przyniosło straty. Sam maj jest więc mocno przeciętny wśród giełdowych miesięcy. Raczej nie należy się nadmiernie obawiać, pozostając w tym miesiącu z akcjami w portfelu, przyjmując jako wskaźnik miesięczną zmianę indeksu szerokiego rynku (czyli WIG) jako jedynego indeksu, który od 19 lat jest wyliczany. Średnia arytmetyczna stopa zwrotu ze wszystkich majów od początku naszej giełdy wynosi 5,16 proc. Dla inwestora taka obserwacja jest warta mniej więcej tyle samo, co ta, mówiąca, że pies i jego pan mają średnio trzy nogi. Nieco większą wartość ma rozdzielenie „włosa” na dwoje, czyli wyliczenie średniej wielkości zysku i średniej wielkości straty. Ta pierwsza zdecydowanie przemawia za trzymaniem akcji w maju, bowiem wynosi 13 proc. Średnia strata zaś sięga niespełna 6 proc. Proporcja całkiem przyzwoita i za majową nerwowością nie przemawia. Średnie wyniki naszego 19-lecia są jednak dość mocno „skażone” nadzwyczajnymi i raczej niepowtarzalnymi osiągnięciami z maja 1993 r., gdy w ciągu miesiąca WIG wzrósł o prawie 106 proc. Jeśli więc oczyścić nasz dość skromny „szereg czasowy” z wartości skrajnych, czyli owego „supermaja” i żeby było sprawiedliwie - z maja pod tym względem najgorszego, czyli z 1998 r. (indeks stracił 11,6 proc.), wyłania się obraz mniej korzystny niż poprzedni. Średni majowy zysk wynosi teraz jedynie 3,8 proc., zaś średnia strata 4,8 proc.
Jednak przecież testujemy nie wyniki samego maja, ale reguły sprzedawania w maju i pozostawania poza rynkiem przez pewien czas. Można testować nieskończenie wiele wariantów tej strategii, przyjmując różną długość tego ostatniego parametru, czyli określania długości „pewnego czasu”. Dla uproszczenia przyjmijmy tylko jeden: sprzedajemy na ostatniej majowej sesji i pozostajemy bez akcji do końca grudnia tego samego roku. By ocenić „efektywność” takiej strategii, zakładamy, że porównujemy wartość WIG na ostatniej majowej sesji z jego wartością ostatniego dnia grudnia tego samego roku (wersja porównująca wartość WIG na początku maja z końcem grudnia nie zmienia zasadniczo wyników naszej analizy). W ten sposób możemy oszacować stopę żalu z nieosiągniętego przez ten czas zysku, jeśli indeks zwiększył swoją wartość. Lub stopę zadowolenia z nieponiesienia straty, gdy wskaźnik zniżkował. Trzymając akcje, wyrażone za pośrednictwem indeksu WIG od końca maja do końca grudnia, w dziewięciu na dziewiętnaście minionych lat osiągnęlibyśmy zysk, a w dziesięciu stratę. Z tej najprostszej „statystyki” wnika, że strategia „sell in may” ma minimalną przewagę nad strategią odwrotną. Średnia stopa zwrotu liczona metodą „pan plus jego pies, podzieleni przez dwa”, czyli łączenia zysków ze stratami, przemawia zdecydowanie przeciw pozbywaniu się akcji w maju, bo wynosi aż 15 proc. Stanowczość tego wniosku łagodzi znacznie poprzednia obserwacja, że tylko mniej więcej co drugi okres od końca maja do końca grudnia przynosi zysk, zaś pozostała połowa kończy się stratą. Rozdzielając panów i psy, otrzymujemy średni zysk z trzymania akcji od końca maja do końca grudnia równy 50 proc. i średnią stratę wynoszącą 15,5 proc. Nawet po wyeliminowaniu po obu stronach wartości skrajnych, zostaje prawie 28 proc. średniego zysku w ośmiu przypadkach na 17 i 12,6 proc. straty w 9 na 17 majów. Te dane przemawiają zdecydowanie przeciw zasadzie „sell in may and go awal”. A raczej przemawiałyby, gdyby nie ryzyko, że inwestor natknie się na przypadek podobny do tego z 2008 r., gdy w czasie od maja do grudnia WIG spadł o 41,5 proc. Czyli na przypadek, który dla statystycznej poprawności jednym ruchem z naszych wyliczeń wyeliminowaliśmy. Cały problem z różnymi „efektami” (np. stycznia), rajdami (np. św. Mikołaja), czy regułami typu „sell in may” ujawnia się wówczas, gdy oddalamy się od statystyki, a zbliżamy do naszego portfela i giełdowego parkietu „tu i teraz”.
Pytanie praktyczne, a nie statystyczne brzmi więc, czy akcje trzymać, czy sprzedawać. A może kupować? Odpowiedź na nie sprowadza się do rozstrzygnięcia, czy „kawaleryjska” trwająca od czternastu miesięcy hossa, napędzana nadmiarem taniego pieniądza i nadziejami na szybkie odrodzenie globalnej gospodarki, ustąpi przed obawami o zdolność sporej części państw, nie tylko z grupy PIIGS, do poradzenia sobie z ogromnymi deficytami budżetowymi i zadłużeniem. A następnie z „czekającym w kolejce” problemem zaostrzania polityki pieniężnej, czyli przykręcania kurka z „darmowymi dolarami”. Do niedawna można się było spadków nie obawiać, dopóki w komunikatach po posiedzeniach Fed pojawiała się magiczna formułka, że stopy pozostaną na niskim poziomie przez dłuższy czas. Problemy Grecji i krajów grupy PIIGS ten sielankowy nastrój wyraźnie popsuły.
Roman Przasnyski